Bywałam w Kaktusie od dziecka, bo w porze obiadowej stołowali się tu moi rodzice, mama miała bony obiadowe z pracy, a że obiady były smaczne i każdy mógł się tu najeść do syta, to pracownicy biurowi chętnie z nich korzystali. Stoliki były czteroosobowe, na nich stały małe wazoniki ze świeżymi kwiatkami, zapamiętałam polne margerytki i obok obowiązkowo popielniczka. Nie było zakazu palenia papierosów, wiele osób paliło, oczekując na dania obiadowe. W porze obiadowej klientów obsługiwały dwie sprawne i miłe kelnerki w gustownych, białych fartuszkach i również białych opaskach na włosach. Pomieszczenie restauracji było podzielone na dwie części ścianą. Od wejścia po prawej stronie był bar z gablotą, tu serwowano śledzie z cebulką lub zimne nóżki do setki wódki, albo dwóch setek. Ta część zaludniała się panami. Często w niedzielę po sumie było tu tłoczno, no bo jak się chciało pogadać z kolegą i wypić piwo, to tu było najlepiej.
Po stronie lewej od wejścia była sala obiadowa, a wieczorem bankietowa. O wieczorach w Kaktusie mało wiem, bo nie bywałam. Na ścianach sali obiadowej pamiętam mozaikę ze szkła jakby z potłuczonych butelek, ułożoną w kształt kaktusów. Latem przechodziliśmy przez salę obiadową i zasiadaliśmy w niewielkim ogródku (od strony północnej), który od ruchliwej ulicy Kościuszki miał ogrodzenie i żywopłot, co dawało obiadującym intymność spożywania posiłku.
Co można było zjeść w Kaktusie?
Z zup: rosół domowy z makaronem, jarzynową, fasolową itd. Nie było zbyt dużego wyboru, ale to, co było, to była poezja smaku i mistrzostwo sztuki kulinarnej. To samo można pisać o daniach drugich. Królował kotlet schabowy z marchewką z groszkiem i ziemniakami (lub buraczki). Osobno muszę napisać o kotlecie mielonym, bo nigdy nie jadłam lepszego niż ten w Kaktusie. Na pewno był robiony z dobrego gatunku mięsa, dobrze wysmażony, rumiany, ale nie za bardzo, podłużny. Pychota. Ja zamawiałam bukiet z jarzyn, czyli kolorowy zawrót głowy – dookoła talerza ułożone były: buraczki, marchewka z groszkiem, szpinak. Na środku ziemniaki purée polane skwarkami, w małym wgłębieni ziemniaków posadzone było jajko.
Dom i jego historia
Dość dużo pisałam o restauracji Pod Kaktusem i w tym felietonie napiszę to, co znalazłam nowego o samym budynku. Kamienica wybudowana przed pierwszą wojną światową w latach 1913-1914 wpisana została do rejestru zabytków w latach 50. XX w. gdy należała do sukcesorów Jana Rowińskiego, czyli Ireny Wiśniakowskiej i Marii Rowińskiej. Niegdyś wolno stojący dom, dziś w zabudowie pierzejowej, czyli zwartej. Ciekawostką jest to, że dom był zaprojektowany przez architekta rosyjskiego, świadczy o tym projekt, który posiada oznakowania rosyjskie i jest w skali rosyjskiej, jak pisze konserwator. Kamienica jest naprawdę piękna, w zdumienie wprowadzają mnie secesyjne balkony misternie zrobione z żelaznych prętów.
Co widzimy na mapie z 1825 r.
Przenosimy się do pierwszej połowy wieku XIX. Mapa przedstawia działkę o nr 88 usytuowaną na rogu ulic Żabiej i Krakowskiej, na niej stoi niewielki, drewniany dom, tu za 90 lat Jan Rowiński pobuduje elegancką kamienicę.
Czytam dalej mapę: ulica dziś Sienkiewicza nazywa się Grójecka, od wschodu miasta zaznaczone miejsca na browary i garbarnie. Geometra ul. Żabią pokazał też tam, gdzie dziś jest ulica Kilińskiego. Ot takie zmiany w topografii Piaseczna w obszarze dzielnicy Zastawie. Dziś już nie ma ulicy Krakowskiej, nikt tej części miasta nie nazywa Zastawiem, ulica Kilińskiego to nie Żabia, a ulica Żabia dziś jest krótka. Punktem orientacyjnym dla nowego mieszkańca jest istniejący już cmentarz. Jeszcze za miastem.
Napisz komentarz
Komentarze