Udało się! Po 52 latach od pierwszej nominacji, polskiemu filmowi udało się zdobyć Oscara! Radości twórców nie było końca, wielu z nas rozparła duma, że oto wreszcie udało się nakręcić film jednocześnie dobry i zrozumiały dla cudzoziemców. Oczywiście, niektórzy nie byliby sobą, gdyby na tę okoliczność nie znaleźli powodu do krytykanctwa.
„Antypolski film!” „(Ż)Ida!” – to tylko niektóre epitety, które poleciały w stronę twórców.
Nawet ludzie, którzy nie mają filmowi nic do zarzucenia, dali radę ponarzekać: kolega umęczonym głosem marudził, że nie może w spokoju pooglądać telewizji czy posłuchać radia, bo wszędzie tylko „Ida”. I może to narzekanie byłoby zrozumiałe, gdyby nie fakt, że kolega marudził w poniedziałek o siódmej rano, cztery godziny po wręczeniu Pawlikowskiemu statuetki.
Czy więc rzeczywiście zdążył się znudzić tematem? Raczej po prostu znalazł okazję do malkontenctwa i skwapliwie ją wykorzystał.
Takie to nasze, takie to polskie – opluć, skrytykować, narzekać. Ileż smutnej prawdy jest w starym dowcipie, że polskiego kotła w piekle żaden diabeł nie musi pilnować, bo nikt stamtąd nie ucieknie – ilekroć ktoś się wychyli, ziomkowie zaraz ściągną go z powrotem. Nie potrafimy ot tak, po prostu cieszyć się z cudzego sukcesu. Ktoś dorobi się majątku – na pewno nakradł. Ktoś zdobędzie dużą nagrodę – wróg narodu. I tak dalej, i tym podobne. Bez opamiętania rozlewamy wokół siebie kałuże jadu, ilekroć komuś w życiu będzie się wiodło lepiej niż nam. A jakaż nas ogarnie dzika satysfakcja, kiedy takiemu powinie się noga! O, wtedy to mamy wręcz narodowe używanie! Mogą coś o tym powiedzieć nasi sportowcy, jak Justyna Kowalczyk czy Adam Małysz. Od statusu dobra narodowego, gdy przywozili medale, po mieszanie z błotem, gdy tylko zaliczyli słabszy występ. Nieraz oba wydarzenia dzieliły od siebie tygodnie. Ba! W przypadku występu Justyny w Soczi, to były wręcz godziny! Zadziwiające, że w polskim słowniku nie ma odpowiednika niemieckiego Schadenfreunde, pasującego do naszego narodowego charakteru jak ulał.
Co z tego mamy? Jaka korzyść płynie z tej narodowej jadowitości? Czy naprawdę nasze kompleksy są tak przytłaczające, że musimy karmić ego cudzymi wynikami? Deprecjonować każdy sukces, bo... No właśnie, dlaczego? Bo nam się nie udało? Bo z czyjegoś sukcesu nie płynie żadna korzyść dla nas?
Znajomy historyk kiedyś próbował mi to wyjaśnić właśnie z historycznego punktu widzenia. A konkretnie opowiadał o czasach rozkwitu protestantyzmu w Europie. Według protestantów praca jest jedną z największych cnót i sukces jest nagrodą za ciężką pracę – uważano zatem, że ten, komu się powodzi, jest cnotliwym i godnym szacunku człowiekiem. Tymczasem Polska dzielnie opierała się reformacji, pozostając ostoją katolicyzmu, a tym samym odcinając się od wniosków, do których dochodziła Europa. U nas panowało przekonanie, bazujące na opacznie rozumianej drabinie bytów świętego Tomasza, że ten, kto urodził się biedakiem, nędzarzem musi umrzeć – człowiek wszystko miał mieć dane od Boga. Przekonanie to było jeszcze umacniane przez panujący w Polsce system feudalny, w którym każdy, od chłopa po króla, miał swoje ustalone raz na zawsze miejsce. Już wtedy na każdego, kto wybijał się ponad swój stan, patrzono wilkiem – i to nam pozostało. Wciąż nie chcemy wierzyć, że drugi człowiek (a już zwłaszcza Polak!) może osiągnąć więcej niż my, uczciwą pracą i talentem.
I tacy już jesteśmy – gotowi do krytyki każdego, kto ośmieli się być lepszy od nas. Mieszamy sobie w tym naszym kotle pełnym smolistych myśli, ogrzewanym zawiścią. I tylko w jednym wypadku potrafimy zjednoczyć się w dumie narodowej i wymachiwać jak orężem nazwiskami wielkich Polaków – kiedy obraża nas ktoś z zewnątrz. Polak Polakowi oko wykole zawsze i wszędzie, ale nie będzie Niemiec (ani Anglik, ani Amerykanin, ani nikt inny) pluł nam w twarz! Niestety, ten nasz kompleks sprawił, że w sytuacjach krytyki płynącej z zewnątrz zacietrzewiamy się nad wyraz, a nasze oburzenie – choć solidarne – staje się małostkowe i śmieszne. Może gdybyśmy potrafili zbudować poczucie wartości narodowej, zamiast wytykać palcami tych, co próbują, może nabralibyśmy dystansu do tego, jak postrzegają nas cudzoziemcy.
Pozostawię Was z taką refleksją: pocieszanie siebie, bo inni mają gorzej ma tyle samo sensu, co odmawianie sobie radości, bo inni mają lepiej.
Napisz komentarz
Komentarze