Z Anną Kolanowską, instruktorem teatralnym, reżyserem i pedagogiem, rozmawiała Agnieszka Deja.
Jest Pani instruktorem teatralnym, prowadzi Pani wiele grup na terenie całego powiatu. Czy nasze lokalne teatry wyróżniają się czymś szczególnym?
Anna Kolanowska: To trudne pytanie. Dziesięć lat temu wierzyłam w to, że uda mi się stworzyć grupę, która będzie tą najlepszą. Marzyłam, by przedszkolaki, które od drugiego roku życia bawiły się w teatr, trafiały do grup teatralnych w szkołach, a w końcu do Centrum Kultury. Byłaby to idealna grupa. Dzieci, które by ją tworzyły, po kilkunastu latach miałyby warsztat, były zaangażowane. Nie udało się. Bardzo rzadko się teraz zdarza, że ktoś zostaje w teatrze na kilka lat. Dawniej to było normą. Dziś pięć-sześć lat gry to świetny wynik. A przecież pamiętam pokolenie Justyny Biernadskiej, które przyszło do mnie do teatru w zerówce, a przestało grać na studiach i to tylko dlatego, że mieli zbyt wiele obowiązków. Dawniej nawet gdy ktoś przestawał grać, to nie rozstawał się z teatrem – pomagał podczas teatraliów, przychodził na spektakle młodszych. Teraz nie ma czegoś takiego. Mam wrażenie, że większość dzieci nie wiąże się ani z instruktorami, ani z zajęciami. Jednym słowem – jest inaczej niż parę lat temu. Mam wrażenie, że kiedyś dzieliłam pasję z uczestnikami zajęć, a teraz muszę ich tą pasją zarażać i bardzo rzadko mi się udaje. Dlatego trudno na to pytanie odpowiedzieć jednoznacznie, bo zdarzają się wyjątkowe grupy, ale to, że jakaś grupa jest wyjątkowa, nie jest gwarancją, że za jakiś czas też taka będzie.
Jak Pani myśli, dlaczego rodzice posyłają swoje dzieci na zajęcia teatralne?
A.K.: Mam wrażenie, że niektórzy rodzice traktują zajęcia jak przechowalnię, nie jak pasję swojego dziecka. Zapisuje się dziecko na zajęcia, by miało zajęte popołudnie. Nie trzeba się wtedy o malucha martwić. Na szczęście są też rodzice, którzy są związani z teatrem. Ale kiedyś to było normą, że jeździli z nami na festiwale i pomagali. Teraz dzieci chodzą na zajęcia, kiedy rodzicom to pasuje – weekendowe próby czy wyjazdy wchodzą w grę tylko wtedy, gdy rodzina nie ma innych planów. Nieważne jest, że ktoś inny zainwestował swój czas w próby z tym dzieckiem, które przecież traci przez takie chodzenie na zajęcia w kratkę, nie mówiąc już o całej grupie, która jest poszkodowana z tego powodu.
Jest aż tak źle?
A.K.: Aż tak może nie, ale w teatrze widać upadek wartości i to, co się obecnie dzieje na świecie. Nie mamy zasad i wrażliwości na drugiego człowieka, idziemy po sukces po trupach, jesteśmy nastawieni na własne osiągnięcia, nie interesuje nas, że ktoś przez naszą nieodpowiedzialność traci. Widać to chociażby wtedy, gdy dziecko rezygnuje z zajęć na chwilę przed festiwalem. Dla rodziców to nie jest żaden problem zabrać dziecko z zajęć, nie myśląc o tym, że przez to przedstawienie może nie dość do skutku. Takie sytuacje nie miały miejsca dwadzieścia lat temu. Teraz mam wrażenie, że rodzice oczekują jedynie, że dziecko zagra w spektaklu, którym mogą się pochwalić przed znajomymi. Nie liczy się pasja i zaangażowanie pociechy czy instruktora. Najlepiej, gdyby rodzice się nie angażowali – to byłaby dla nich sytuacja idealna.
Czyli z rodzicami pracuje się trudno...
A.K.: Z większością rodziców nie pracuje się wcale!
Rozumiem. A jak pracuje się z dziećmi?
A.K.: Różnie. Kiedyś młodzież chętniej angażowała się w różnego typu prace związane z przygotowaniem spektakli. Dziś zrobienie jednej prostej tabliczki sprawia, że dzieci przerzucają się odpowiedzialnością. Przykładem może być grupa ze Szkoły Marzeń obchodząca w zeszłym roku 20-lecie. Byliśmy zapraszani na pokazy i doceniani, rozpisywała się o nas lokalna prasa. Byliśmy traktowani jak gwiazdy. Dzieciaki zagrały kilkanaście spektakli, wygrywały festiwale. Z dwudziestoosobowej ekipy we wrześniu pojawiło się pięć-sześć osób. Jak widać tygodnie pracy i sukces, który osiągnęliśmy, nie podziałał na nich motywująco.
Czy jest jakaś grupa, z którą dobrze się Pani pracuje?
A.K.: Od września działa grupa Etna, czyli elitarna formacja teatralna, do której nie można się zapisać, można zostać zaproszonym przeze mnie. Warunkiem jest dwuletni staż teatralny i chociaż jeden obóz z nami. Jednym słowem muszą to być osoby, które mają jakąś bazę. Wybrałam jedenaście osób, dziewięć przyszło na zajęcia. Dwie kolejne zrezygnowały w trakcie. Jak widać zasad i moralności uczymy się w domu, nie w teatrze. Reszta zespołu została i trzyma się całkiem dobrze.
Co daje dzieciom teatr?
A.K.: Według Wagnera teatr jest miejscem, gdzie spotykają się wszystkie sztuki. Praca w dobrej grupie teatralnej daje możliwość kontaktu z różnymi dziedzinami. Rozwija artystycznie. Dzieci nabierają świadomości swojego ciała i głosu, potrafią otwarcie mówić o swoich pragnieniach i potrzebach. Przy okazji zajęcia teatralne otwierają na ludzi, dodają odwagi, pozwalają dzieciom poznać innych ludzi, świetnie się bawić. Z moimi najbardziej zaangażowanymi grupami stworzyłam akcję „Chodzę do teatru” i dwa-trzy razy w miesiącu udajemy się na spektakle i rozmawiamy o nich. Można powiedzieć, że kształtujemy świadomego odbiorcę sztuki.
Jakie jest Pani marzenie związane z teatrem na terenie Piaseczna?
A.K.: Nie tylko moim marzeniem, ale chyba wszystkich, którzy zajmują się sztuką w Piasecznie – chcielibyśmy mieć porządną salę z dużą widownią i sceną z prawdziwego zdarzenia. Moglibyśmy zapraszać profesjonalne teatry i organizować festiwale. Uwielbiam Ośrodek Kultury w Piasecznie, ale gdy jeżdżę po Polsce i w mniejszych gminach widzę piękne amfiteatry i sceny, to jest mi przykro, że u nas tego nie ma. Mam nadzieję, że dożyję dnia, kiedy będę mogła zagrać jeszcze jakiś spektakl w fajnej, przeznaczonej do tego sali.
Napisz komentarz
Komentarze