Elżbieta Trzeciak przez 41 lat uczyła języka polskiego w piaseczyńskim LO przy ul. Chyliczkowskiej. Rozmawiamy o tym jak zmieniała się szkoła i uczniowie na przestrzeni tego czasu.
Elżbieta Trzeciak, zanim zaczęła uczyć w piaseczyńskim liceum, najpierw w nim… zamieszkała. Dołączyła bowiem do świeżo upieczonego męża, również polonisty, Tadeusza Trzeciaka, który mieszkał… za szafą w pracowni fizycznej. Dziś wydaje się to nieprawdopodobne, ale takie były realia na początku lat 60. Dyrektor szkoły nie była w stanie znaleźć innego kwaterunku dla nauczyciela, który pochodził z Mszczonowa. Małżeństwo spędziło w apartamencie za szafą pół roku, później dzięki jednemu z rodziców uczniów dostali kwaterunek w nowym bloku przy ul. Puławskiej.
Jak długo pracowała Pani w liceum przy ul. Chyliczkowskiej?
Elżbieta Trzeciak: 41 lat, chyba pobiłam jakiś rekord (śmiech). W mniejszym wymiarze godzin, ale nadal pracowałam już na emeryturze. Odeszłam, kiedy w życie wchodziła nowa matura. Nie bardzo sobie wyobrażałam przygotowywanie uczniów do matury w formie testu.
Przez te 41 lat zdążyła Pani uczyć kilka pokoleń mieszkańców Piaseczna i okolic. Wiele osób w Piasecznie wspomina Panią z ogromnym sentymentem i szacunkiem. Jak się to robi?
My z mężem po prostu bardzo lubiliśmy swoją pracę, angażowaliśmy się w nią całym sercem, organizowaliśmy też sporo wycieczek, wyprawy do teatru. A poza tym to była wyjątkowa, wspaniała młodzież. Zresztą spotykam się z moimi klasami po dziś dzień. Teraz oczywiście z racji pandemii to niemożliwe, ale nadrobimy później. I to, co mnie ogromnie cieszy, kiedy z nimi rozmawiam, to to, że jak się to mówi „wyszli na ludzi”, a przede wszystkim, że są zadowoleni ze swojego życia.
Wspomniała Pani o wycieczkach i wyprawach do teatru. Jak to wyglądało przed epoką zamawiania wycieczki zorganizowanej, a przynajmniej autokaru?
O, proszę mi wierzyć, że w określeniu „wyprawa do teatru” nie ma żadnej przesady. Staraliśmy się obejrzeć wszystkie nowe spektakle. A wyjazd do teatru to było całe przedsięwzięcie. Trzeba było wsiąść w PKS i dojechać do dworca Wilanowska, stamtąd jednym czy dwoma tramwajami, czasem dodatkowo przesiadka w autobus. Po spektaklu to samo w drugą stronę. A klasy liczyły wówczas nawet ponad 40 osób. Zasada była taka, że jechali wszyscy. Zabierałam też swoje klasy na wycieczki w góry.
To był ponoć prawdziwy survival?
Aż tak to może nie, ale rzeczywiście wyruszaliśmy z plecakami, z namiotami i całym wyposażeniem. Uczniowie sami musieli gotować, troszczyli się o siebie nawzajem i dziś te wyprawy wspominają z ogromnym sentymentem. Sami z mężem uwielbialiśmy chodzenie po górach i zarażaliśmy tą pasją uczniów. Stopniowałam trudności. Zaczynaliśmy w pierwszej klasie od Gór Świętokrzyskich, a w klasie maturalnej ruszaliśmy w Tatry.
Co się w Pani odczuciu najbardziej zmieniło na przestrzeni tego czasu, który przepracowała Pani w szkole? Co się drastycznie zmieniło między latami 60. a początkiem XXI w.?
Na pewno stracił na wartości autorytet nauczyciela. Ogromna w tym rola rodziców, którzy często krytykują nauczycieli, czy to bezpośrednio do dziecka, czy przy dziecku. Ja wspominam rodziców jako współpracujących z nauczycielem, miałam bardzo dobre trójki klasowe, które pomagały nam np. przy organizacji różnych wyjazdów. Bo proszę pamiętać, że na wycieczkę w góry trzeba było pojechać pociągiem. Często musieliśmy się dostać na dworzec Warszawa Wschodnia. To duże przedsięwzięcie logistyczne w epoce przed autokarami i samochodem w każdej rodzinie.
A czy ma Pani jakieś szczególne wspomnienie ze szkoły? Jakieś wydarzenie wyjątkowo zapadło Pani w pamięć?
Studniówki (śmiech). Moim zdaniem studniówki, które odbywały się w szkołach, miały niepowtarzalny urok. W naszej szkole początkowo odbywały się w holu na parterze. Wówczas nie było tam klas, więc miejsca było sporo. Potem już organizowano je w sali gimnastycznej. To były zupełnie niezwykłe imprezy, do których uczniowie przygotowywali się całymi tygodniami. Sale były zawsze ozdobione tak, że zapierało dech w piersiach.
A przecież nie było tyle materiałów papierniczych, co teraz.
Dokładnie. Żeby zrobić niebo, uczniowie wycinali gwiazdki z serwetek. Proszę sobie wyobrazić ogrom tej pracy. Poza tym za każdym razem jakaś klasa przygotowywała program artystyczny. Oczywiście jako polonista często byłam zaangażowana w ich przygotowanie, ale uczniowie w ogromnej mierze pracę tę wykonywali sami. I były to, proszę mi wierzyć, przedstawienia niezapomniane. Ich interpretacja „Dziadów” czy „Wesela” to było coś niezwykłego. Pod postaciami literackimi mieli się ukrywać poszczególni nauczyciele. Byli w tym doskonali. Czasem naprawdę słanialiśmy się ze śmiechu. Jak na przykład wtedy, gdy nasz Chochoł wystąpił odziany w słomiankę (taki rodzaj ozdoby wieszanej niegdyś na ścianach). Z racji wzrostu słomianka kończyła mu się pod biustem z jednej strony i nad kolanami z drugiej. Tak, studniówki wspominam z ogromnym sentymentem. Bawiliśmy się na nich razem z uczniami i to były cudowne chwile.
Bardzo dziękujemy za rozmowę.
Napisz komentarz
Komentarze