Z Józefem Wilkoniem, ilustratorem, malarzem i rzeźbiarzem, rozmawiała Agnieszka Deja.
Jak zaczęła się Pana przygoda ze sztuką?
Józef Wilkoń: Po studiach założyłem rodzinę i trzeba było się jakoś utrzymać. Mówiono, że jestem dobrym rysownikiem. Doszedłem do wniosku, że powinienem zacząć robić ilustracje do książek. Tak właśnie zaczęła się przygoda z ilustracją. Jako pierwsza zrealizowana była książeczka w kolorze „O kotku, który szukał czarnego mleka”. Potem powstała książeczka „Pawie wiersze”, która była zbiorem rysunków wykonanych akwarelą. Do tych rysunków Tadeusz Kubiak napisał wiersze. Książka miała duże znaczenie – tam zademonstrowałem swoją technikę polegającą na malowaniu, eksperymentowaniu z cieczą, papierem. Te wszystkie eksperymenty uprawiałem w pracowni na Hożej. Tam powstały cykle o pawiach, o koniach, szereg pejzaży, o których mówiłem, że są to prace na tematy wschodnie – w rozległym pejzażu pojawiały się maleńkie postacie ludzkie, konie, jeźdźcy. Wiele z nich sprzedałem, część została... co ciekawe po kilkudziesięciu latach dorobiłem nowe wersje i w tym roku wychodzi książeczka, która jest zrealizowaną wersją tych pejzaży z ludźmi. Wyjdzie w wydawnictwie Czytelnik pod tytułem „Skarb Alibaby”. Wyjdzie z moim tekstem.
Ale wybiegłem do przodu... Tak jak powiedziałem, zaczęło się dlatego, że musiałem zdobyć pieniądze na utrzymanie rodziny, a ilustrowanie dawało na to szansę – w tym czasie nie mogłem liczyć na sprzedaż obrazów. W ten sposób malarz swoje doświadczenia malarskie wnosił do książek i niejako realizował swoją wizję malarską, umieszczając ją w książce.
Skąd czerpnie Pan inspirację?
J.W.: Z zewsząd – z otoczenia, z pejzażu, no i niewątpliwie zawsze pojawiają się jakieś inspiracje wynikające z relacji z malarstwem starych mistrzów. Zawsze coś przenika do świadomości z tego, co zrobili inni. Jednocześnie czerpię inspirację z natury. Z racji tego, że urodziłem się na wsi, przyroda i zwierzęta od zawsze były w moim życiu. Pierwsze moje prace, które opublikowałem, „Pawie wiersze”, to były studia wykowywane z natury. Są tam pawie, kury, ptaki i inne zwierzęta.
W swoich dziełach umieszcza Pan często motyw natury – pejzaże, zwierzęta. Dlaczego akurat te tematy?
J.W.: Pejzaż jest moim ukochanym tematem. W pejzażu fascynują mnie drzewa i zwierzęta. Mówi się, że jestem malarzem zwierząt. Jest w tym sporo prawdy, aczkolwiek zrobiłem przecież ilustracje do „Pana Tadeusza” i wiele innych rzeczy, gdzie człowiek jest tematem.
Które z dzieł tworzyło się Panu najlepiej, lub do którego ma Pan największy sentyment?
J.W.: Lubię książkę „Pawie wiersze”. Miała wielkie znaczenie, bo poprzez technikę, poprzez swobodę środków malarskich w jakimś sensie wprowadzała nowe walory do ilustracji książkowej. Pierwszą książkę „O kotku, który szukał czarnego mleka” też lubię. Gdy teraz to oglądam mam wrażenie, że jest to pierwsza książeczka w kolorze, malowana techniką akwarelową, w której ruch dużego pędzla, dynamika w przedstawieniu zwierząt, zapowiada to, co jest charakterystyczne dla stylu Wilkonia.
Wiele ilustracji i książek, które Pan tworzy, jest skierowanych do dzieci. Organizuje Pan również warsztaty, bierze udział w spotkaniach z nimi. Jak odbiera Pan kontakt z tymi najmłodszymi artystami?
J.W.: Bardzo żywo pracuje mi się z dziećmi. Urzeka mnie ich swoboda, wyobraźnia, chłonność, wrażliwość. Traktuję dzieci poważnie, jako partnerów. Trzeba z dziećmi mieć swój język, nieco prostszy niż z dorosłymi, ale to wcale nie znaczy, że uproszczony i jakby przygotowany do stanu świadomości dziecka. To mnie nie przekonuje. Od dawna twierdzę, że z dziećmi trzeba postępować jak z dorosłymi, mając na uwadze, że są dziećmi. Często wszelka przygotowana specjalnie dla nich wersja jest papką. Nazywam to infantylizmem. W każdej dziedzinie – w literaturze, malarstwie, ilustracji – jeżeli się dzieciom przygotowuje coś, co według nas, dorosłych, jest łatwiejsze do przyjęcia, to jest to zwyczajny infantylizm.
Traktuję dzieci jak małych dorosłych. Dzieci rodzą się z bardzo dużą głową, z czego wynika, że już są przygotowane na edukację, są chłonne, pojętne, wrażliwe. Rzecz w tym, żeby umiejętnie wykorzystać ich spontaniczność w obcowaniu ze sztuką. Trzeba ich w tym kierunku edukować. Umysł dziecka jest otwarty i trzeba wykorzystać ten czas, by kontakt dziecka ze sztuką był owocny. Dlatego traktuję poważnie wszelkie spotkania, warsztaty, kontakty z dziećmi.
W 2009 roku powstała Fundacja Arka. Jaki jest jej cel?
J.W.: Celem fundacji jest ochrona tego, co robię, dokumentacja i działalność w zakresie grafiki, książki, popularyzowanie tej działalności. Głównym zamierzeniem jest powstanie muzeum z moim dorobkiem.
Ma Pan na swoim koncie wiele nagród, nie tylko polskich ale też zagranicznych. Czy któraś z nich jest dla Pana najważniejsza?
J.W.: Oczywiście nagrody są ważne, w jakimś sensie utwierdzają nas w tym, co robimy. Niewątpliwie ważną nagrodą, która jakoś istotnie zaważyła na mojej karierze na świecie, była nagroda „Deutscher Jugendbuchpreis für Graphische Gestaltung”, którą otrzymałem za ilustracje w książce dla młodzieży – „Herr Minkepatt und seine Freunde”. Nagroda ta miała duże znaczenie w późniejszych kontaktach z wydawcami na zachodzie. W Polsce dostałem różne inne nagrody, które przynoszą mi satysfakcję. Są to nagrody za całokształt twórczości, nagrody ministrów, za twórczość dla dzieci. W 2010 dostałem Złote Berło – w tej chwili jest to chyba największa, najbardziej zaszczytna nagroda, która spotyka twórców. Ale nie przesadzajmy – nagrody nie są najważniejsze. Najważniejszą rzeczą dla artysty jest samokontrola i świadomość tego, co się robi.
Dziękuję za rozmowę.
Fot. R. Świetlik
Napisz komentarz
Komentarze