Pamiętnik pani Leokadii spisany był kilka dziesięcioleci po opisywanych w nich wydarzeniach, nie jest to dziennik pisany na bieżąco, dzień po dniu, więc zmusza mnie to do dokonania poszukiwań, aby to co zostało zapisane w pamiętniku uwiarygodnić i umiejscowić w historii miasta Piaseczna we właściwym czasie.
Rejestr kart przemysłowo-handlowych z 1943 r. nie pokazuje sklepu Poncyliuszów w Piasecznie, ale ku mojej radości odnajdujemy w księdze sklep z art. kolonialnymi Kozdrowiczów i restaurację Elżbiety Lange. Czyli w dokumentach z lat, gdy pracowała tu Leokadia, rok 1943 jest niejasny do końca i należy kontynuować kwerendę w tym kierunku. Natomiast odnajduję w księdze adresowej Piaseczna, bardzo lakonicznej, czyli bez wskazania ulicy i nr domu, Mieczysława Poncyliusza w wykazie piaseczyńskich rzeźników. Najbardziej tragiczny w wymowie jest akt zgonu młodego mężczyzny, który był bratem Mieczysława Poncyliusza. W akcie zgonu podana jest godzina śmierci Władysława Poncyliusza, co nadaje sytuacji, w której się znalazła rodzina 10 września 1939 jeszcze większej grozy.
Wracamy do tekstu pamiętnika, gdzie zostały opisane powyższe zdarzenia:

Z pamiętnika Leokadii
Nikt nie znał wtedy chłodni czy lodówek. Mięso było przechowywane na lodzie. Pod warsztatem (tak mówiliśmy na masarnię) była ogromna, głęboka piwnica nazywana lodownią. Do tej piwnicy całą zimę zwożony był wozami lód, ogromne lodowe bloki wyrąbywane z naszej rzeki Jeziorki. Zimy były prawdziwie mroźne, rzeka co roku solidnie zamarzała. Ten lód był układany pod podłogą bardzo ciasno, jedna bryła na drugiej, bo musiało go wystarczyć na całe lato. I wystarczało, nawet w czasie upałów można było tam przechowywać duże ilości mięsa.
Moja praca polegała nie tylko na sprzedawaniu wędlin, ale musiałam też donosić te wędliny i kiełbasy z warsztatu. Dźwigałam całe zwoje kiełbas, ważące tak na oko z 15 kilo, zawieszone na długim kiju. Czasem musieliśmy część wędlin ukryć, bo Niemcy wyznaczali jakieś normy do sprzedaży, których nie wolno było przekraczać, więc jak tylko spodziewaliśmy się kontroli, trzeba było szybko ukrywać nadmiar. W domu ciotki na II piętrze był pusty pokój przeznaczony właśnie na ten cel. Nieraz biegłam po schodach niosąc dwa takie obwieszone wędlinami kije aż na II piętro. Podejrzewałam, że o tych kontrolach uprzedzał ciotkę pewnie żandarm. Nazywał się Bucholtz i często przychodził do sklepu, a zawsze wychodził z jakąś paczką. Mówił nieźle po polsku. Zdarzało się, że po jego wizycie ciotka wysyłała mnie do innych rzeźników, żeby ich ostrzec, że będzie kontrola.
.jpg)
Pracowałam w tym sklepie już trzeci rok, gdy pewnego dnia Bucholtz w mojej obecności powiedział do ciotki, że mają mnie zabrać do Niemiec na roboty. Nie wiem, czy to była prawda, czy chciał od ciotki coś wyciągnąć, może jakieś pieniądze, ale przez kilka dni ciotka nie pozwalała mi pokazywać się w sklepie, żeby mu nie wchodzić w oczy. Skończyło się na kilku kolejnych solidnych wałówkach. Ciotka często mówiła, że wybroniła mnie od wywózki, które wtedy były na porządku dziennym.
Nie tylko pracowałam u Władzi Poncyliusz, ale też u niej mieszkałam, do domu rodziców chodziłam tylko w niedzielę i to też nie zawsze. Mieszkałam w jednym pokoju z matką Władzi, ciotką Franią, siostrą mojego ojca. Od rodziców słyszałam kiedyś, że to właśnie Frania, pracując przed laty jako gosposia u starych Poncyliuszów, bogatych piaseczyńskich rzeźników, doprowadziła do ślubu swojej córki z ich synem Mietkiem. Był od niej starszy o 15 lat, wielki, zwalisty chłop, ważył ponad 100 kilo a ona drobniutka, mała jak dziewczynka. Byli dobrym małżeństwem.
Władzia i Mietek mieli dwoje dzieci Halinkę i Andrzeja, które bardzo mnie lubiły. Wieczorami zajmowałam się nimi, opowiadałam bajki, czytałam. Andrzeja często usypiałam, bo lubił, jak mu śpiewałam kołysanki. Kiedy był mały, to czasem w ciągu dnia Władzia odwoływała mnie ze sklepu, żebym uśpiła Andrzeja, bo przy nikim innym nie chciał zasnąć. Śpiewałam mu wtedy różne piosenki, a jak latem okno było otwarte, to nieraz słyszałam jak lokatorzy z sąsiedniego mieszkania wołają do mnie: Śpiewaj Lodziu, śpiewaj, my tak lubimy słuchać!
W domu ciotki na I piętrze mieszkał starszy, przystojny i elegancki pan, Jan Lipiński. Był on dyrektorem i właścicielem fabryczki rowerów, która przylegała do posesji ciotki. W tej fabryczce pracował jako uczeń mój młodszy stryjeczny brat Rysiek Milewski. Był to syn stryjka Antka, który zginął podczas powstania. Zmarła również matka Ryśka osierocając zarówno jego jak i jego młodszą siostrę Zosię i obydwoje ich wychowywali dziadkowie ze strony matki. Bardzo było mi ich żal, takie zupełne sieroty. Rysiek przychodził do naszego sklepu po zakupy dla pracowników fabryczki, a kiedy go spytałam, co chce dla siebie, odpowiedział, że nic, bo nie ma pieniędzy. Czułam, że jakoś muszę mu pomóc. On zawsze brał zakupy dla kilku osób, więc ważyłam i robiłam kilka paczek. No i zaczęłam dokładać jedną paczuszkę dla niego, zaznaczając która. Liczyłam szybko i dobrze więc nikt się nie zorientował. Nie miałam z tego powodu wyrzutów sumienia, dla ciotki był to niezauważalny drobiazg, a ja cieszyłam się, że dzieciak nie chodzi głodny.

Mieszkając i pracując u ciotki dowiedziałam się też o tragedii jaka się tu wydarzyła na początku września 1939 roku. Niemcy zastrzelili Władka Poncyliusza, młodszego brata Mietka, który miał 28 lat. Nigdy nie dowiedziałam się z jakiego powodu, wyciągnęli go z domu i zastrzelili go na podwórku na oczach rodziny. Wstawiała się za nim pani Lange, Niemka, która w tym samym domu mieszkała i miała restaurację. Rozmawiała z nimi, prosiła ale nic nie wskórała. To była dobra i porządna kobieta ta pani Lange. Nie wiem, czy ten incydent wpłynął na jej postanowienia, ale nigdy nie przyjęła obywatelstwa niemieckiego, choć na pewno żyłaby wtedy bezpieczniej. Do końca wojny mieszkała w naszym domu, ale restauracji Niemcy nie pozwolili jej prowadzić. Po wyzwoleniu z kolei nasze władze wciąż ją nękały jakimiś przesłuchaniami. Wyprowadziła się w latach 50-tych do Konstancina i tam zmarła.
Leokadia Bąk z domu Milewska
Opracowanie: Małgorzata Szturomska
P.S.
Całe życie mojej mamy Leokadii Bąk z domu Milewskiej związane było z Piasecznem. Tu się urodziła, tu chodziła do szkoły, pracowała, wyszła za mąż, zbudowała dom, wychowała troje dzieci i tu jest pochowana. Była bardzo zdolna, pisała opowiadania i wiersze, w innych czasach z pewnością zostałaby dziennikarką albo pisarką. Wspomnienia, które spisała mając 78 lat, zawierają nie tylko jej osobiste przeżycia i historię rodziny, ale także kawał historii Piaseczna, w którym nadal mieszka moja siostra Regina Bąk-Czajkowska i mój brat Włodzimierz. Postanowiliśmy udostępnić fragmenty pamiętnika mamy na łamach „Przeglądu Piaseczyńskiego” w przekonaniu, że mogą wnieść coś nowego do historii miasta, pokazując zarówno wydarzenia jak i życie zwykłych ludzi w czasach, które minęły…
Elżbieta Sitek-Wasiak (z domu Bąk)

Napisz komentarz
Komentarze