Kryminalna historia z piaseczyńskimi samorządowcami w tle, napisana przez redaktora naczelnego Kuriera Południowego, Kamila Staniszka, miała pierwszego października swoją premierę. Pozostając w stałym kontakcie z autorem, w 15 minut po pojawieniu się paczek z książkami w redakcji, pierwszy egzemplarz był już w moich rękach. Po dwóch godzinach dosłownie połknąłem kryminał, spragniony nie tylko dobrej książki, ale i pewnej sensacji, prowokacji, przemyśleń o Piasecznie – czegoś, co wyłapie tylko nasz mieszkaniec, czego nie odnajdzie czytelnik z Krakowa czy Poznania.
Pisząc o Piasecznie, staroście, burmistrzu, deweloperze, trudno jest, zwłaszcza przy śledzeniu poczynań autentycznych samorządowców, uciec od pewnych porównań, czy chęci podłożenia fikcyjnym bohaterom cech autentycznych postaci. Autor wybrnął z tego całkiem sprawnie – owszem, u wielu bohaterów znajdziemy cechy, które przypisuje się poszczególnym oficjelom, niemniej są one na tyle przemieszane ze sobą i z fikcją literacką, że trudno stwierdzić, czy ktoś na tym zyskuje bądź traci. Na pewno też nikt nie powinien się o tę książkę „obrazić” na Kamila Staniszka – postacie przez niego wykreowane nie są jednoznaczne i u niemal każdej jesteśmy w stanie odnaleźć jakieś dobre cechy bądź motywy usprawiedliwiające działania. No dobra, jest jeden czarny charakter, którego nikt nie lubi, ale jemu się akurat należy...
Miejsce akcji, obejmujące sobą głównie Piaseczno i najbliższe okolice, też nie jest żywcem przerysowane z planu miasta – pojawiają się nieistniejące ulice i osiedla, miejsca prawdopodobne acz fikcyjne. Nad Piasecznem w ogóle warto się tu na chwilę zatrzymać, zwłaszcza z punktu widzenia mieszkańca. Opinie wyrażane przez bohaterów czy przez narratora pokazują pewien proces – zbliżony do faktycznego – porządkowania miasta, sadzenia klombów, wyburzania ruin itp. Dziś ładnie nazywamy to rewitalizacją. Autor przytacza miejsca, których już nie ma (ale które faktycznie istniały w Piasecznie), pokazując, że oto blaszana buda czy obskurna knajpa nie miały może wartości architektonicznych i estetycznych, ale miały swój charakter, klimat, którego – odniosłem takie wrażenie – Kamilowi Staniszkowi trochę brakuje. Pod tym sentymentem wielu mogłoby się zresztą podpisać.
„Kocia Morda” to „brudna książka” – o brudnych myślach i czynach. O ludziach, którzy nie cofną się przed niczym, ani przed obsmarowaniem konkurencji w gazecie, ani przed groźbą czy łapówką, ani – w końcu – przed morderstwem... Trup redakcyjnej stażystki jest kolejnym narzędziem, za pomocą którego pewna grupa chce realizować swoje niecne zamiary, to jednak przepełnia czarę goryczy. Pojawiają się osoby, które nie godzą się na taką „grę polityczną”, które mimo własnych tragedii i kłopotów nie cofną się przed niczym, aby prawda ujrzała światło dzienne. W pamięci została mi scena, w której główny bohater spotyka się z jednym z samorządowców – ten wyznacza mu spotkanie w lesie i tam, jako zarośnięty menel w dresie (jakże różny od swojego oficjalnego wizerunku), odbywa swoistą spowiedź i wyjawia sekrety niezbędne do rozwikłania zagadki. W tych wszystkich układach i układzikach to zdecydowanie pokrzepiający fakt.
Napisz komentarz
Komentarze