Ulicami Piaseczna co jakiś czas szedł ksiądz z kościoła św. Anny poprzedzany przez ministranta w białej komży. Ministrant dzwonił z powagą dzwonkiem, torując drogę kapłanowi. Przechodnie rozstępowali się, przyklękali lub schylali głowy, wyrażając tym szacunek dla Sakramentu Ostatniego Namaszczenia.
Wiadomość o tym, że pan Ksawery jest w agonii przyszła o zmierzchu. Babcia zarzuciła na plecy szal i poszła do mieszkania państwa Dąbrowskich. Helena, żona Ksawerego, zrozpaczona i mało przytomna, mogła nie dać sobie rady w tej dramatycznej chwili. Helena i Ksawery, mieszkańcy domu Turków przy ulicy Bema w Piasecznie byli zaprzyjaźnieni z moją rodziną. Helena była krawcową i posiadała skarby. Tymi skarbami były gałganki, czyli ścinki materiałów, w które można było ubierać lalki w fantazyjne kreacje. Dom pełen kotów, zapachu zacierkowej zupy i miłości. Ksawery od kilku tygodni leżał w wielkim, drewnianym łożu, wsparty na wysokich poduszkach i dokonywał żywota. Sąsiadki wymieniały się co jakiś czas przy łożu chorego, aby pomóc Helenie. Oboje są pochowani na starym piaseczyńskim cmentarzu. Helena w kapeluszu, jak sobie zażyczyła przed śmiercią.
Inaczej umierał sąsiad spod ósemki. Był trzydziestoletnim mężczyzną chorym na gruźlicę i ojcem moich dwóch kolegów Grzesia i Włodka Dziatkiewiczów. Pani Dziatkiewiczowa przyjęła syna do swojego domu na kilka tygodni przed jego agonią. Widziałam go, jak siedział przy niewielkim stoliku i reperował antenę radiową i dziwiłam się, skąd wszyscy wiedzą, że on umrze za chwilę. Pewnego wieczoru poszła wieść, że śmierć nadchodzi. Wieczór był ciepły, otwarte okna pokoju, w którym leżał chory, wychodziły na ulicę, na której zebrała się grupa sąsiadów. Wszyscy stali i szeptali między sobą, jakby w oczekiwaniu cudu. Zmarł nad ranem, obudził mnie przejmujący płacz kobiet. Opowiadano później, że umierający czekał na przyjście żony i jej przebaczenie, dlatego tak długo umierał. Kobiety oporządziły zmarłego, umyły i ubrały w elegancki garnitur. Przygotowano mieszkanie na czuwanie przy trumnie, lustra zostały zasłonięte, zegary zatrzymane. Izby wysprzątane, świece zapalone. Wierzono, że dusza zmarłego jeszcze krąży pod sufitem i obserwuje domowników i odwiedzających. Wieczorem następnego dnia ganialiśmy się z chłopakami dookoła trumny. Włodek poklepał jej brzeg i zadał mi pytanie: czy taka trumna jest odpowiednia i czy mi się podoba. Żeby mu nie robić przykrości, wyraziłam swój zachwyt. Na oczy zmarłego położono dziesięciozłotowe monety, szeptano, że oczy nie chcą się zamknąć, co wróży, że ktoś z rodziny w niedalekiej przyszłości uda się z nim w zaświaty. Wróżono szybką śmierć komuś z jego najbliższych. Co też się stało, ale to już inna opowieść.
Ilekroć oglądałam filmy Krzysztofa Kieślowskiego, w których Włodek był kierownikiem lub asystentem kierownika produkcji i w końcu też asystentem samego mistrza Krzysztofa, myślę o naszym dzieciństwie. Klimat wielu tych filmów, szczególnie „Podwójnego życia Weroniki” i całego „Dekalogu”, jest jakby przeniesiony z tych naszych lat dziecięcych, pełnych mistyki, prostoty życia i prostoty śmierci. Wiara w istnienie równoległych światów przenikających się wzajemnie i w śmierć wyglądającą jak szkielet z kosą, dawała ludziom równowagę w pokonywaniu świata żywych. Śmierć była prostsza. Gdy umarł pan Poncyliusz w domu przy ulicy Kościuszki, obok restauracji „Pod Koziołkiem”, drzwi jego mieszkania otworzono na ulicę i każdy przechodzień mógł pana Poncyliusza leżącego w trumnie pożegnać.
Śmierć nigdy nie przychodziła niezapowiedziana. Stukała do okien nocą, bez wytłumaczalnej przyczyny pękały szklane naczynia w kredensie, zapowiadała się w snach proroczych. Żeby jej nie kusić, odstraszyć, aby nie wracała, trumnę ze zmarłym wynoszono z mieszkania i wystukiwano trzy razy o próg. Na mszę żałobną przychodzili wszyscy sąsiedzi, po czym w ściśle ustalonym porządku odprowadzano zmarłego na cmentarz. Ludzi młodych lub zasłużonych nieśli przez całe miasto na ramionach znajomi. Mężczyźni formowali grupę i co jakiś czas zmieniano dźwigających. Samobójców i nieochrzczone dzieci chowano pod murem cmentarnym.
Cmentarz w Piasecznie przy ulicy Kościuszki w latach 50. XX wieku był jedyną nekropolią w mieście. Pierwszy pochówek na „nowym” cmentarzu przy ulicy Julianowskiej miał miejsce w 1964 roku. Ciekawe jest to, że do dziś pozostały nazwy – „nowy”, „stary” – określające oba cmentarze.
W „Kurierze Warszawskim” z 1933 roku znalazłam wzruszający opis naszego starego cmentarza, oto fragmenty tekstu: „Zapewne nie ma tu grobu Wergiliusza... Za czerwonym murem cmentarnym pole łubinowe...Wszędzie zastygłe w swoim ogromie skamieniałe tragedie, grób jakiejś matki i trzech córek, dorosłych panien zmarłych na gruźlicę. Krzyż z lila astrów przez całą długość i szerokość płyty kamiennej pieczętuje wszystko dla nich na ziemi... Mile rzuca się w oczy przy głównej alei wspólny grobowiec proboszcza Piaseczna ks. Matulewicza i obywatela ziemskiego Karola Smorczewkiego, dwóch przyjaciół razem pochowanych, wspólnym objętych krzyżem i wspólnym napisem: przyjaciele. Nie co dzień można to spotkać... Jest tu ładny pomnik z roku 1823. Na białym marmurze lśnią litery: Józefowi Korczyc... Nieoczekiwanie wśród babiego lata załopotały orły napoleońskie. W złotej potoce słońca stanęli grenadierzy. Przemówiła stara legenda i stara pisownia polska... przeszedł dziad cmentarny, baby w kolorowych chustach stąpały w gąszczu grobów modląc się głośno... Zrobiło się uciszenie wielkie, w którem zdawało się słyszeć te wyrazy do niewiasty Sunamitki wyrzeczone i do aniołów: Pozwólcie im przyjść do mnie, a nie odpychajcie ich”.
Reklama
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze