Jest jesień. Tegoroczna pogoda zdaje się jeszcze sprzyjać, ale już wkrótce dookoła nas będzie ciemno, buro i ponuro. Po ciężkim dniu czy nawet tygodniu w pracy, często wzbiera w nas potrzeba tak zwanego odpoczynku.
Po godzinach trudnej pracy, powrocie do domu i załatwieniu najpilniejszych sprawunków, szukamy metody czy sposobu na zagospodarowanie z trudem wywalczonego wolnego wieczoru.
Zazwyczaj, choć czasem po wytężonych próbach, uda nam się odnaleźć bratnią duszę, która również wyrwała się z codziennego kieratu i wespół z nami chętnie zazna relaksu – dwóch lub dwoje to już kompania. Kolega, z którym od czasów podstawówki widuję się niestety tylko sporadycznie, wydaje się idealnym kandydatem na ten wieczór. Obaj zapracowani, związani w jakiś sposób lokalnie, młodzi ojcowie – z tym że moi chłopcy są już starsi, a jego córka ma kilka miesięcy – do tego praca na dwóch etatach i kredyt, który wzięli z żoną na mieszkanie.
Lokalnie też fajnie?
Od razu odpada nam Warszawa. Ja jej zwyczajnie nie lubię, zwłaszcza, że o ile jeszcze czas spędzony w stolicy raczej zaliczyłbym do udanych, o tyle powrót nocnym zdecydowanie nie. Poza tym Robert następnego dnia musi iść do pracy, więc lokalnego Kac Vegas też się nie spodziewam. Umawiamy się w Zalesiu Dolnym, w którym obaj dorastaliśmy.
– Pamiętasz jak... – zaczyna się niemal co drugie zdanie. O skakaniu z mostu do wody, o wycieczkach rowerowych po pobliskich groblach, o zjeżdżaniu sankami z Górek Szymona, o biegach na WF-ie przez małe zagajniki otaczające Szkołę Podstawową nr 2. „Ech, wy moje orły, sokoły, bażanty” – zwykł mawiać Pan Kołecki, nasz wuefista, widząc ociągających się w ćwiczeniach. Jakie to były czasy, ile gry w piłkę, łażenia po drzewach – wspomnień czar ze złocistą ambrozją za pazuchą. Niestety, powoli zaczyna się ściemniać. Nie do końca wiemy, kto teraz zachodzi wieczorami i w nocy na ogniska i imprezy na górkach, lepiej nie ryzykować, idziemy „na miasto”.
Robert nie bywał za to – w czasach naszej młodości – na „imprezach” w parku czy na trybunach, te miejsce nie niosą ze sobą takiego ładunku emocjonalnego jak Zalesie. Wędrujemy przez Piaseczno wieczorową porą, jeszcze jest cicho i spokojnie.
– To co robimy? – pyta Robert, który od lat pracuje w stolicy i z Piasecznem ma związki coraz słabsze. Decydujemy, że trzeba udać się w jakieś miejsce ze znamionami cywilizacji, czyli ciepło, jasno i pod dachem. I z kulturą. I nie za drogo. Ok, próbujemy.
Gdzie by tu teraz...
Korzystając z faktu, że udało nam się wygospodarować wieczór na spotkanie, możemy pozwolić sobie na spożycie czegoś lepszego i może nawet zdrowszego niż kebab czy hamburger. Mamy czas. Idziemy do Szarej Eminencji – i tak jest pierwsza po drodze z Zalesia. Historia się powtarza
– Pamiętasz jak... jako dzieci chodziliśmy tu do kina „Mewa”.
Ja pamiętam tylko fakt samych wyjść, Robert wspomina konkretne filmy. Fajnie tu, elegancko, co chyba najważniejsze także smacznie (choć połowa potraw zawierających jakieś „dziwne warzywa” czy inne gastronomiczne wynalazki budzą pewne zdziwienie), siłą rzeczy ceny będą też na odpowiednim, acz nie dramatycznym, poziomie. Po spożyciu późnego obiadu i płynnych darów natury idziemy dalej – pozostali goście jacyś tacy eleganccy, a my wyszliśmy po prostu połazić, czujemy się przy nich trochę głupio...
Zdecydowanie bardziej swobodna atmosfera panuje w Mykwie. Siadamy na ogródku, zamawiamy po kuflu, z głośników miast stonowanego jazzu płynie raczej rock w różnych odmianach. Dookoła kilka grupek znajomych, każda z nich chyba zadowolona, co chwilę słychać śmiech z tej czy tamtej strony. W sumie trochę żałuję, że nie zabrałem Roberta na tutejszego burgera – jest naprawdę zacny. Szkoda tylko, że możliwości lokalowe są takie a nie inne... Przy ciekawym patencie z przeszkloną podłogą, wnętrze jest poza tym relatywnie małe. Idealne na bar, ale patrząc na liczbę gości, którzy potrafią zajmować w sezonie letnim ogródek – cóż, wszyscy mogą się nie zmieścić. A szkoda, bo to naprawdę fajne miejsce żeby przyjść i posiedzieć. Zajęci dyskusją o tym, jakie to kiedyś imprezy w parku miejskim się odbywały – a mowa tu o Turnieju o Złote Jajo czy Open Hardcore Festiwal a nie popisach alkoholowych młodzieży – po raz kolejny, choć już nie literalnie, powraca nieśmiertelne tego wieczoru „pamiętasz jak...”, tyle że tym razem ja byłem ich uczestnikiem, a Robert zna je tylko z opowieści. Tak czy owak wniosek jest jeden – czas na nas. Bynajmniej jeszcze nie umierać, ale siedząc i sącząc złociste dzieła piwowarów dopadnie nas skrajna melancholia i sentyment za miastem, które żyje coraz bardziej jedynie w naszej pamięci... Opuszczamy więc gościnny ogródek piwny z zamiarem wyładowania nieco emocji i wypitych trunków na imprezie tanecznej.
Bliżej niż dalej
Obecny monopolista, po zamknięciu się Bilartu i Piwnicy, to piaseczyńska Ósemka. Jeśli koncert albo impreza z DJ-em to w zasadzie tylko tam – z istniejących w Piasecznie klubów, ten jest największy i organizuje najwięcej tego typu wydarzeń. Gra akurat jeden z występujących tu coverbandów. Tym razem decydujemy się na drinka. W tak zwanym międzyczasie Robert dochodzi do wniosku, że musi tu następnym razem przyprowadzić swoją lepszą połowę. Tym razem nie rozpamiętujemy, wypacamy i wytupujemy razem z tłumem jakiś kawałek. I jeszcze jeden. I jeszcze. Jeszcze tylko kolorowy rozchodniaczek i możemy się zastanawiać, kto kogo ma odprowadzić.
Chciałem jeszcze zabrać Roberta do piaseczyńskiego shot baru, Klubu Seta, ale nie starczyło nam już ani czasu, ani zdrowia do przyjmowania kolejnych płynnych darów natury. Szkoda, bo tatarek i inne zakąski mają przednie. Miejsce, które gromadzi dużo młodzieży na koncertach hip-hopowych czy imprezach disco nie leży mi wtedy jakoś wybitnie Co innego późną nocą, kiedy z głośników nie dobiega małolat nawijający o tym jak mu źle itp. Zimny rozchodniaczek nawet z chlebem ze smalcem jak znalazł.
Odprowadzając się przez miasto, dopisuje nam już tradycyjnie polska ułańska fantazja i snujemy plany i marzenia. A gdyby tak wyremontować Dom Ludowy, czyli starą mleczarnię, jaki klimat, jaki potencjał tkwi w tym miejscu.
– Albo odbudować coś na wyspie w parku – podrzuca Robert, a ja oczami wyobraźni widzę już nie knajpę, a projekt rycerskiego kasztelu, o którym opowiadał kiedyś Artur Brzychcy, ale to już zupełnie inna historia...
Napisz komentarz
Komentarze