Powszechna wiedza na temat pana Mikołaja jest następująca: biskup, który dzielił się z biednymi swoim majątkiem, stał się symbolem tradycji rozdawania prezentów w Boże Narodzenie, a na początku XX wieku, dzięki reklamie Coca-Coli, został grubym krasnoludem w elfiej czapce.
Historia oczywiście jest trochę dłuższa i bardziej skomplikowana, a co za tym idzie – ciekawsza.
Tak więc od początku – biskup z Miry (w Turcji),Mikołaj (Święty Mikołaj Cudotwórca), urodził się około roku 270 w Patarze w Azji Mniejszej, dostał w spadku po rodzicach duży majątek, który rozdał potrzebującym. Nieskazitelny człowiek, życie spędził na czynieniu dobra (poza uderzeniem na soborze nicejskim Ariusza – od którego pochodzą Arianie – w szczękę). Cudowna legenda. Do tego stopnia niewiarygodna, że Kościół katolicki zdjął go w roku 1969 ze spisu świętych, ponieważ nie może uznać go za postać autentyczną. Zezwolił jednak na kulty lokalne. Ot, taki precedens. Jest patronem rybaków, marynarzy, dzieci, panien oraz więźniów i wielu innych. Zmarł 6 grudnia w roku 342 ze starości – jeżeli w ogóle kiedykolwiek żył.
Imieniny świętego Mikołaja obchodzimy więc w rocznicę jego śmierci. Czemu jednak w imię uczczenia biskupa z Miry obdarowujemy siebie, a nie tych najbardziej potrzebujących? Coraz więcej pojawia się akcji charytatywnych nawiązujących do rozdawania prezentów, częściej jednak swój finał mają w okolicy Bożego Narodzenia nie mikołajek. Mikołajki zresztą służą głównie dzieciom, które rankiem 6 grudnia znajdują prezent pod poduszką lub w skarpecie przy kominku. Najczęściej jest to także dużo mniejszy upominek niż prezenty, które znaleźć można pod choinką w Boże Narodzenie.
Skąd się wziął święty mikołaj (w 2004 roku Rada Języka Polskiego zaleciła, aby opisując postać przynoszącą prezenty z okazji Bożego Narodzenia, pisać jej nazwę małą literą) w obecnej postaci? Nie ulega w końcu wątpliwości fakt, że z biskupem z Miry, poza imieniem, nie łączy go za wiele. Ano wziął się z Nowego Jorku, a raczej od Holendrów, którzy założyli miasto Nowy Amsterdam, a dokładniej z odwiecznego konfliktu Holendrów z Anglikami, którzy pod odbiciu Nowego Amsterdamu zmienili jego nazwę na Nowy Jork.
Tradycyjnie do Holandii przybywał z południa i poruszał się później na białym koniu, z czarnym pomocnikiem, Sinterklaas (tak nazywa się główna postać oraz samo święto obchodzone w Holandii w wigilię imienin świętego Mikołaja – 5 grudnia). Pojawiając się w Stanach Zjednoczonych, Holendrzy przywieźli między innymi jego. Washington Irving – urodzony w Nowym Jorku pisarz i historyk – wyśmiał jednak tę postać. Poznał jej historię w New York Historical Society, w którym było wielu Holendrów. W prześmiewczym tekście sprowadził rolę Holendrów w Nowym Jorku do nic nie znaczącej, a Sinterklaasowi nadał rozmiar krasnoluda, ubrał go w krótkie flamandzkie spodnie, kapelusz z dużym rondem oraz włożył mu do ust długą fajkę. Następnie William Gilley w wierszu z 1821 roku przekręcił jego nazwę na Santeclaus, zabrał mu również konia, a dał renifery. A kto widział na południu Europy (skąd przecież pochodził Sinterklaas) renifery? Zabrano mu także czarnoskórego pomocnika, bo w XIX wieku Ameryka była, jak wiemy, bardzo rasistowskim miejscem. Tak się narodził Santa Claus.
W 1881 roku gazeta Harper’s Weekly wydrukowała ilustrację Thomasa Nasta przedstawiającą Santa Clausa, jako otyłego krasnoluda. Jego wizerunek umocnił w 1930 roku Fred Mizen, artysta, który na zlecenie Coca-Coli stworzył świąteczną reklamę. Rok później korekty wizerunku dokonał Huddon Sundblom. Santa Claus miał już wtedy czerwony kombinezon w barwach koncernu oraz wzrost dorosłego mężczyzny, a nie krasnala – zapewne łatwiej było wynająć opasłego dorosłego niż dziecko, aby w sklepach w stroju Santy promował colę. Dzisiaj zresztą świąteczne reklamy Coca-Coli, gdzie w mrozie, śniegu, często nawet misie polarne popijają orzeźwiający, zimny napój, wydają nam się tak naturalne jak śnieg w zimie. Kto jednak ma ochotę na mrozie napić się czegokolwiek z lodówki? Pomysł jest co najmniej absurdalny. Czy jednak przesympatyczny, brodaty, tłuściutki dziadek w atmosferze ciepła, najczęściej rysowany przy kominku we wnętrzu jakiegoś amerykańskiego domu nie oddala wizji trzaskającego mrozu? Czy to się komuś podoba czy nie Coca-Cola osiągnęła swój cel. Santa Claus w dodatku po roku 1990 przybył do Polski. Wcześniej w przedszkolach (taki jest mój punkt widzenia drugiej połowy lat 80.) królował raczej święty Mikołaj w mitrze z pastorałem.
Dzisiaj święty przestał być świętym. Bo cóż Santa Claus ma wspólnego z Mikołajem Cudotwórcą? Niewiele. Nie pomaga potrzebującym, nie jest ascetą... Jest produktem kultury masowej, ikoną popkultury. Czy to źle? Jest przyjemnym dziadkiem, na którego czekają dzieci na całym świecie. I absolutnie nie byłoby w tym nic złego, gdybyśmy na żądanie marketingowców zza oceanu nie zapomnieli o tradycji. O pięknej tradycji, która kiedyś coś symbolizowała – czynienie dobra i pomoc najuboższym. Są tacy, którzy pamiętają. I przyświeca im hasło: „Santa Claus is not bad. Saint Nicholas is just better” (myśl przewodnia amerykańskiego portalu Saint Nicholas Center). W Polsce działa Fundacja Świętego Mikołaja, odbywa się także wiele przedświątecznych akcji charytatywnych, co chyba najlepiej przywołuje pamięć biskupa Mikołaja z Miry.
W szale świątecznych zakupów, w który wchodzimy powoli od początku listopada, a jego kulminacja przypada w zasadzie na cały grudzień, zastanówmy się, czemu kupujemy prezenty i czy nie byłoby dobrze przy okazji pamiętać o tych, którzy bez pomocy obcych ludzi żadnych prezentów nigdy nie dostaną. I że w tej akurat tradycji obdarowywania innych – czy to w mikołajki czy Boże Narodzenie (nie mówiąc już o istocie samych świąt Bożego Narodzenia) – nie chodzi o kupienie nowego telewizora, ani o braniu kredytów na prezenty, co od stu lat usiłuje nam się wmówić, przy pomocy karykatury świętego ubranego w elfią czapkę.
Napisz komentarz
Komentarze