Pamiętam ją jak idzie korytarzem chyliczkowskiego liceum smukła, niebieskooka piękność w zwiewnej spódnicy midi i pantofelkach na wysokim obcasie. Podobna do kolorowej ważki, od której pożyczyła urok poruszania się. Miała piękne ubrania i umiała je nosić z gracją. Był rok 1969 i zdecydowanie była dla nas jak powiew innego świata, tego zza żelaznej kurtyny. Może przez to, że znała świetnie język angielski, bo też jego właśnie uczyła, ta nietuzinkowa nauczycielka. A może też przez to, że właśnie wróciła z Anglii. Dla nas uczniów symbolizowała tamten świat, którego dotykaliśmy słuchając muzyki z niezależnego Radia Luxembourg, z płyt The Beatles czy Led Zeppelin przemycanych przez rodzinę z zagranicy. Minęło pół wieku od mojej matury, gdy ją ponownie zobaczyłam. Spotkanie było przypadkowe i magiczne. Pani Lidia Bożena Grüning
nauczycielka języka angielskiego z piaseczyńskiego liceum przy ul. Chyliczkowskiej zgodziła się opowiedzieć mi o sobie.
Warszawska dzielnica Wola
Rodzice pani Lidii mieszkali w maleńkim, drewniany domku przy ulicy Długosza 28/14 w Warszawie. Właścicielka tegoż domu wybudowała obok kamienicę i rodzice wykupili tuż przed wojną w niej mieszkanie. Lidia urodziła się więc na warszawskiej Woli w czasie wojny i pierwsze zdarzenia, które utkwiły jej w pamięci to wybuch powstania warszawskiego i tłum pędzonych przez Niemców mieszkańców Woli do fortu. Szły we trzy, ona Lidka, starsza o cztery lata siostra Żaneta i ich mama Maria. Ojciec poszedł walczyć. Dzień był upalny, pamięta, jak bardzo chciało jej się pić. Ktoś podał im trochę wody w przykrywce od słoika, ledwo mogły umoczyć usta. Na chodniku leżały trupy pomordowanych. Maria i Żaneta rozpoznały kuzynkę, która leżała martwa. Nie mogły do niej podejść. Żołnierze szli obok z wycelowanymi w ludzi karabinami maszynowymi. Tłum w panice napierał, zmuszał do szybkiego poruszania się. Jakaś kobieta, widząc matkę z dwojgiem dzieci, chciała wziąć za rękę starszą, ośmioletnią dziewczynkę, pomóc, ale Maria wystraszyła się, że się rozdzielą, pogubią, nie zgodziła się. Ulokowano ich w forcie na kilka godzin. Strach o życie czuli wszyscy, nawet bardzo małe dzieci. Trwały w tym strachu przez kilka godzin, spragnione wody. Ogłoszono w końcu, że kobiety i dzieci mogą wyjść, są wolne.
Koszmar dzielnicy Wola w sierpniu 1944 r. jest i był wielokrotnie opisywany w historiach z powstania warszawskiego. To był armagedon, bestialstwo na skalę, którą trudno porównać do innej w epoce nowożytnej. Zostało zamordowanych około 60 tys. mężczyzn, kobiet i dzieci. Eksterminację mieszkańców warszawskiej dzielnicy Wola dokonały oddziały SS i policji niemieckiej pod dowództwem SS-Gruppenführera Heinza Reinefartha.
Ocalenie było cudem i ten cud w przypadku rodziny Grüningów dokonał się.
Tymczasem powrót do mieszkania przy ul. Długosza z powodu trwającego powstania był niemożliwy.
Mieszkanie w piecu do wypiekania chleba
Rodzina zamieszkała w maleńkim budyneczku, na wsi pod Warszawą. Budynek ten był piecem chlebowym i jednocześnie jedynym wolnym w okolicy lokum. W ogóle nie było tu mebli. Tata Edward, który tymczasem odnalazł się, zrobił dziewczynkom kołyskę z wikliny, rodzice spali w saniach. Nie były to za wygodne łóżka, ale jedyne co w tamtym czasie mogli mieć. Byli szczęśliwi, że ocaleli i są razem. To było najważniejsze. Przyszła ostra zima, trzeba było zdobyć opał i tata chodził na tory kolejowe, zbierał węgiel, zbierał w okolicy drewno, zrobił z wiadra piecyk i tak ogrzewali swoje pomieszczenie. Wojna się skończyła, czas było wracać do Warszawy. Okazało się, że ich mały drewniany dom został spalony. Ocalała nie do końca wykończona przed wojną kamienica, a w niej wykupione mieszkanie. Wrócili tu. Mieszkanie było małe, tylko pokój z kuchnią, a potrzeby mieszkaniowe po wyzwoleniu ogromne. Setki tysięcy warszawiaków zostało po wyburzeniu miasta przez Niemców bez dachu nad głową. W takiej sytuacji była starsza, samotna pani. Rodzice zakwaterowali ją w swojej kuchni i weszła szybko w skład rodziny. Tymczasem ojciec, który umiał wymyślić zajęcie przynoszące zysk, był bardzo pomysłowym konstruktorem o zdolnościach plastycznych, otworzył prywatną firmę i zarobił przez kilka lat tyle pieniędzy, że można było myśleć o kupieniu domu za miastem. Nie było tej gotówki wiele, ale znalazł wspólnika i razem rozpoczęli poszukiwania odpowiedniego miejsca do zamieszkania.
Początek lat 50. i przeprowadzka do Zalesia
Najbardziej rodzicom i dziewczynkom przypadło do gustu Zalesie koło Piaseczna. Zaczęły się cudowne wyprawy kolejką wąskotorową. Wsiadali na Dworcu Południowym w ciuchcię i wysiadali w Zalesiu na stacji przy małej, drewnianej, stylowej stacyjce. Wokół szosy panowała przejmująca cisza, drogą może raz na godzinę przejechał samochód lub jeszcze rzadziej pekaes. Las dawał ptasi koncert. Zapach tego zalesiańskiego świata o każdej porze roku był cudowny. Tata dziewczynek wołał radośnie, szykując dziewczęta do wycieczki, aby brały koszyczki i bańki, bo poziomek i jagód w Zalesiu bardzo dużo. Zanim doszli do zaplanowanego miejsca te koszyki i bańki były zapełnione po brzegi a buzie czarne od jagód. Rodzinę zafascynowały zadbane wille stojące w dużych, schludnych ogrodach, gdzie wiekowe sosny i dęby rosły obok jaśminów, bzów, jarzębin i kalin, obok kwietników kolorowych kwiatów. Dla mieszkańca dużego miasta, Warszawy, w której jeszcze trwały ruiny domów nawet przy głównych ulicach, Zalesie było jak Eden, czarodziejski świat. Edward i Maria zakupili na spółkę ze znajomym rodziny dom przy ul. Jaworowej 2.
Dom przy ul. Jaworowej nazywany domem Grüningów
Odkąd pamiętam ten dom, zawsze fascynował mnie swoją architekturą. Bryła domu była tak zgrabna, tak w proporcjach doskonała, że wszystkich idących na spacer z Piaseczna nad rzekę al. Kalin, a była to trasa uczęszczana dość często, zachwycała. Maria, Edward i Żaneta z Lidką zajęli parter willi. Dom był zrujnowany, trzeba było przeprowadzić remont, co się też stało. Willa należała przed wojną do Staniszewskich, którzy tuż przed wojną wyjechali do Londynu. W czasie wojny dom zajęli Niemcy, potem stał pusty i zdewastowany. W ogrodzie w drewnianym domu mieszkała pani Wiśniewska z córką chorą na gruźlice, była to kuzynka właścicieli domu Staniszewskich. Seniorka rodu znała kontakt do plenipotenta, kuzyna właścicieli, dlatego też transakcja kupna mogła się odbyć.
Szkoły i ich nauczyciele
Trzynastoletnia panna Lidia poszła do szkoły przy ul. Świętojańskiej w Piasecznie. Dla dziewczynki wychowanej w dużym mieście, wśród tłumu ludzi idących ulicami początkowo pustka zalesiańska była dość przykra. Szkoła przy ul. Świętojańskiej, do której chodziła tylko rok, nie była miła. Na przerwach można było chodzić tylko parami dookoła korytarza, te ograniczenia wolności i radości z przerwy były wyjątkowo dla dziecka przykre.
W części drugiej: o LO przy ul. Chyliczkowskiej i willi przy Jaworowej itd.
Napisz komentarz
Komentarze