Studia
Lidia po maturze w Platerówce postanowiła pójść na filologię angielską do Warszawy. Instytut Filologii UW był mały, wówczas mieścił się przy Krakowskim Przedmieściu. Studia były bardzo trudne, wykłady tylko po angielsku, w programie była greka, łacina, staroangielski, nowożytny angielski, dużo zajęć. Po pierwszym roku robiono odsiew. Egzaminy były ciężkie i przeprowadzane w atmosferze strachu. Uczelnia dawała możliwości wyjazdu do Anglii w roli opiekunki do dzieci, celem było podszkolenie angielskiego. Ciekawe jest to, że profesorowie uczelniani źle widzieli te wyjazdy, lepiej było nie przyznawać się do tego, że skorzystało się z możliwości wyjazd do pracy do Londynu. Wśród studentów były wtyczki, koledzy nakłaniali do zwierzeń, po czym donosili, gdzie trzeba. To wszystko tworzyło niemiłą atmosferę. W budowaniu klimatu grozy celował profesor wykładający literaturę angielską. Trudny człowiek, ale świetny profesor, na którego wykłady przychodzili ludzie z ulicy. Miał on swoje dziwactwa. Przed egzaminem wskazywał studentów, którzy asystowali przy egzaminie w roli świadków, chodziło o to, żeby nikt mu nie zarzucił, że ocenia niesprawiedliwie.
Dyplom
Dyplom Lidia robiła w Łodzi, ponieważ promotor w Warszawie rozchorował się i aby nie tracić czasu, warto było się przenieść na ostatni rok na inną uczelnię, nowym promotorem został dr Tomasz Krzeszowski. Praca z zakresu gramatyki języka angielskiego polegała na tym, że na podstawie prozy Thomasa Hardy’ego studentka wyłapywała konstrukcje rozdzielne podmiotu i orzeczenia i zapisywała je w formie wzorów matematycznych. Praca była tak dobra, że zaproponowano Lidii asystenturę i zrobienie doktoratu. Sukces był taki, że w swojej pracy studentka udowodniła lingwiście norweskiemu, że się mylił w swoich badaniach. Temat można było pociągnąć do doktoratu. Jednocześnie ostrzegano przed asystenturą, bo czas był taki, że niechętnie profesorowie dopuszczali młodych do wiedzy, a asystent głównie zajmował się parzeniem kawy i herbaty. Wybór pracy wykrystalizował się w czasie praktyk studenckich w szkołach. Doświadczenie było przykre, bo w szkołach panował strach, zdarzało się dręczenie uczniów. Chyba bunt przed taką szkołą zdecydował, że Lidia postanowiła zostać nauczycielką języka angielskiego w liceum.
Praca
Liceum przy ul. Chyliczkowskiej w Piasecznie było najbliżej zalesiańskiego domu. Szkoła poszukiwała anglistów i absolwentka po filologii angielskiej była wręcz oczekiwana. Na początek Lidia otrzymała własną pracownię. Weszła do pustej klasy i stwierdziła, że trzeba ocieplić jej wygląd. Zaczęła od przywiezienia razem z siostrą Żanetą kwiatów, które stanęły na niskich szafkach. Na ścianach umocowała płaty forniru, zdobyte z warsztatu taty, a na nich zawisły duże, efektowne zdjęcia Londynu. Pierwszą klasą, która została przydzielona młodej anglistce, była klasa jedenasta, czyli klasa tuż przed maturą. Od razu okazało się, że uczniowie, mimo że od kilku lat uczyli się języka angielskiego to stan ich wiedzy, był tragicznie niski, większość klasy powinna była dostać na pierwszy semestr ocenę niedostateczną, co zdecydowanie oddalało od nich dopuszczenie do matury. Trzeba było nadać tempo nauce, ale też zdopingować uczniów do pracy zachowując do nich szacunek. Zachętą była ocena dostateczna, ta ocena dana awansem spowodowała, że słabi uczniowie zabrali się do pracy, zaufali nauczycielce i zaczęli z nią współpracować i przy końcu roku nadrobili zaległości. Na pierwszej radzie pedagogicznej trzeba było wyjaśnić ocenę pozytywną i przedstawić cel tego pomysłu. To był trudny moment, przedstawienie odważnej koncepcji pozytywnej oceny dla braku wiedzy nie wszystkim nauczycielom się spodobało i tylko polonistka pani Znamirowska zabrała głos i pochwaliła Lidię. Pani Znamirowska uczyła Lidię języka polskiego w Platerówce i najwidoczniej miała do jej pomysłu zaufanie.
W roku szkolnym 1969/70 kolejną klasą była 1 B, złożona z uczniów zdolnych, inteligentnych i w większości chcących się uczyć. Lidia pomyślała, że budowanie autorytetu nauczyciela w jej przypadku będzie polegać nie na strachu i stawianiu dwój, tylko na wymyśleniu odpowiedniej konstrukcji lekcji, tak aby nie było czasu na nudę i pomysłów na rozrabianie. Bo cudów nie ma, byli i tacy co nie zawsze mieli motywację do nauki. Codziennie trzeba było w domu przygotować lekcje. Tu przydała się śliczna maszyna do pisania Olivetti kupiona Lidce przez ojca do pisania pracy dyplomowej. Należało dla każdego ucznia napisać ćwiczenie i przed lekcją na każdej ławce położyć kartkę. Praca polegała na tym, że nauczycielka podchodziła do każdego ucznia i korygowała ewentualne błędy w ćwiczeniach. Kto pamięta pisanie na maszynie przez kalkę, na pewno domyśli się, że przygotowanie tekstów dla 30 uczniów było czasochłonne. Taka konstrukcja lekcji dała świetne rezultaty, brak strachu przed oceną niedostateczną przynosiło efekty. Dwój w ogóle nie było! Zasada była taka: nie nauczyłeś się? Przyjdziesz jutro i zdasz ten materiał. Uczniowie pokochali swoją panią od angielskiego i do dziś spotykają się z nią, czyli 50 lat po maturze. Czyż to nie jest piękne? Jest.
Dom
Grunigowie zajmowali w willi przy ul. Jaworowej pierwsze piętro składające się dwóch pokoi z kuchnią, gdy dzieci były małe, mieszkanie było cudownie szczęśliwe, przybywało do Zalesia dużo gości, było wesoło, ale gdy córki dorosły to lokal, stał się dla rodziny za mały. Siostra Żaneta wyszła za mąż i zajęła jeden pokój, rodzice wstawili do kuchni swój tapczan. Lidia zajęła pokój owalny, w którym przygotowywała się do lekcji z uczniami. Nad tym pokojem był taras, który wiecznie przeciekał, na suficie robiły się zacieki. Tymczasem wspólnik z pierwszego piętra ożenił się i potajemnie kupił działkę w Zalesiu, wybudował tam dom i tam się przeniósł. Do willi na piętro wsadzono lokatorów. Zaczęła się gehenna wspólnego funkcjonowania z patologią, szczególnie z lokatorem, który w pijanym widzie robił awantury. Domu nie można było wyremontować, bo wspólnikowi na tym nie zależało. Nie można było też willi sprzedać, bo wspólnik się nie zgadzał. Sprawa skończyła się w sądzie.
Ponowny wyjazd Lidii do Anglii zakończył na jakiś czas pracę w piaseczyńskim liceum, po powrocie okazało się, że reforma szkolna zniosła podział klas na grupy i uczenie języka całą klasę, czyli 30 uczniów jednocześnie, stało się absurdem. Czas był na budowanie życia osobistego. Lidia wyszła za mąż i przyjęła nazwisko męża Skomska. Otworzyła własną szkołę już w nowym domu. Przyszyły na świat dzieci Rafał i Anna. Odeszli rodzice, najpierw tata, potem mama. Nie żyje też ukochana siostra Żaneta. Dom przy ul. Jaworowej został sprzedany, nowy właściciel rozebrał budynek i postawił nieco większy, zachowując styl dawnej willi.
Czytaj także:
Napisz komentarz
Komentarze