W 1970 roku świat oszalał, skutek tego światowego szaleństwa dał się odczuć w wielu dziedzinach życia społecznego, a przede wszystkim w obyczajowości, modzie i kulturze. Wiele osób zrobiło doktorat na wydziałach socjologii, a treścią prac naukowych była epoka, którą między innymi zapoczątkował pewien film.
„Love Story” w reżyserii Arthura Hillera, z muzyką Francis Lai, wyemitowany pod koniec 1970 roku miał swoją polską premierę w grudniu 1970 roku, w kilka tygodni po premierze światowej. Ciekawe jest to, że scenariusz filmu był oparty na prostej historii, od wieków stanowiącej kanwę miliona melodramatów. On potomek bogatej rodziny, przystojny blondyn i zawodnik w hokejowej, uniwersyteckiej drużynie – Oliver Barrett IV. Ona córka piekarza, zarozumiała i też urodziwa, pasjonatka muzyki poważnej. On student Uniwersytetu Harvarda, ona studentka college Radcliffe.
Licealistki z LO 34 w Piasecznie, uczelni też zacnej, zwanej do dziś „Chyliczkowska”, w większości zapragnęły stać się Jennifer Cavalieri i w ramionach pięknego hokeisty umierać nie tylko z miłości. Co akurat na Chyliczkowskiej było możliwe. Wszyscy jeździli na łyżwach, włącznie z paniami profesorkami. Przygotowane były dwa lodowiska i nawet w czasie 10-minutowej przerwy wiele osób maszerowało na lód, należało tylko pod koniec lekcji założyć łyżwy, aby nie tracić czasu. Szkoła posiadała wypożyczalnię figurówek i hokejówek i jak ktoś chciał, to na lekcjach WF mógł się nauczyć kręcić piruety na tafli lodowej i wpadać w ramiona zaskoczonych kolegów. Jak wygląda dziewczyna z początku lat 70. XX wieku, wystarczy popatrzeć na Jennifer, aby mieć wyobrażenie. Zaczynając od głowy – kapelusz. Kapelusz koniecznie z włóczki, saganek z falbanką dookoła. No dobrze, ale skąd wziąć włóczkę? W sklepach nie ma. Oczywiście jedynym miejscem zakupu włóczki były sklepy PEWEX. I problem – nie posiadamy waluty obowiązującej w tych sklepach. No to trzeba udać się do kawiarni „Maskotka” i tam kupić dolary lub bony, bony tańsze, ale nie zawsze siedzący godzinami przy stoliku „handlowiec”, sączący beznamiętnie bułgarski koniaczek „Złoty brzeg”, posiadał bony. Nie zawsze też tam był, wtedy trzeba było pojechać do stolicy i w znanych wszystkim punktach miasta (milicji też znanych) stanąć na chodniku, na przykład przed Domem Chłopa przy Placu Powstańców Warszawy i obojętnie patrząc w dal czekać... tylko chwilę. Podchodził pan i szeptem pytał – change many? I już! Ludzie, jakie to były skomplikowane czasy! Jedno jest pewne – nikt się nie nudził. Za posiadanie zielonych banknotów groziła kara więzienia.
Włóczki w sklepach PEWEX były bajecznie kolorowe i jeśli ktoś miał dziergającą babcię, to mógł się wystroić od stóp do głów w dzianinę. Należało mieć płaszcz z dzianiny, minispódnice z dzianiny (w poprzeczne paski np.) i wspomniany już kapelusz. Dobrze było mieć jeszcze kolorowe rajstopy, ale z tym był duży problem, nawet w PEWEX-ie. Pozostawały paczki z zagranicy i bazary – Ciuchy i Różycki. Rajstopy były drogie, a i tak często „puszczały oczka”, ale i na to była rada. W Piasecznie przy ulicy Kościuszki, tu gdzie dziś jest sklep warzywny vis-à-vis Biedronki, był punkt repasacji rajstop i pończoch.
Do minispódnicy zakładano skórzane kozaki do kolan, w 1970 roku sznurowane, takie robił szewc w Zalesiu Dolnym, potem nastały lateksowe, błyszczące i paskudne, ale łatwe do kupienia w sklepikach przy ul. Rutkowskiego (Chmielna).
W latach 70. XX wieku zapanował KOLOR. Po szarości Polski gomułkowskiej (też bez przesady z tą szarością, w Chinach to mieli szaro), w pierwszej połowie lat 70. nastąpił jakby „bum gospodarczy”. Cytat: „Powstała m.in. Huta „Katowice”, Port Północny w Gdańsku, kopalnia w Bełchatowie, rafineria w Gdańsku oraz droga Warszawa-Katowice. Ponadto nastąpił niebywały progres w branży budownictwa mieszkaniowego... Jako że dochód narodowy znacząco wzrósł, ludzi stać było na artykuły konsumpcyjne. Podwoiła się chociażby liczba samochodów”. Cytat jakby wyjęty z przemówienia Edwarda Gierka. Pierwszy sekretarz partii w doskonale skrojonym garniturze, z francuskim życiorysem, we fryzurze „na jeża” i pokazujący się z żoną ufryzowaną, jak plotka głosiła w Paryżu, prezentował się świetnie i mówił o trzodzie chlewnej. Nastał razem z filmem „Love story” w grudniu 1970 roku i rozpoczęła się „Epoka Gierka”. Niby nowa epoka, ale w sklepach odzieżowych nadal była klęska, dziwne, bo mieliśmy Łódź z dużymi zakładami odzieżowymi, technikami odzieżowymi i świetnymi projektantami. Szła produkcja odzieżowa pełną parą, ale uszyte kolekcje wpadały w „czarną dziurę”. Wszystko potrafiliśmy zrobić prócz dżinsu. No tu był problem. Szczecińska Odra produkowała pancerny dżins, ale cała sztuka polegała na tym, że oryginalne dżinsy marki Levi Strauss & Co czy Wrangler, szyte w rurkę czy w dzwony, zmieniały w trakcie prania odcień koloru blue na coraz jaśniejszy. Polski dżins nie. Spodnie „szariki” to była namiastka, ale co było robić? Niby „fajans”, ale ponoć za dwie pary szarików można było kupić w ZSRR niezły aparat fotograficzny, tam szły jak guma do żucia u nas. Przez trzydzieści lat „Odra” szyła dżinsy z polskiej tkaniny, nazywanej jakże swojsko – Arizoną. Była to mieszanka bawełny ze sztucznym włóknem.
Wstydem też było noszenie nowiutkich wranglerów, należało je na początek wsadzić do wanny i pumeksem porządnie wytrzeć. I jeszcze ważne – spodnie musiały być mocno dopasowane w biodrach, wciągało się je na całkowitym wdechu. Komplet z kurtką kosztował około 2 500 zł. Księgowa w dobrej firmie zarabiała wtedy około 3 500 zł. I to był ten cud gospodarczy – a jednak wszyscy mieli dżinsy. W LO Chyliczkowska każdy chłopak nosił kurtkę Wranglera, spodnie Wranglera, jasną koszulę. Garnitury i same spodnie szyło się u krawców. Marynarki koniecznie dopasowane w pasie. Suknie, spódnice i bluzki szyły panie krawcowe. Znałam trzy panie z okolic ul. Kniaziewicza, które we własnych domach, skromnych mieszkaniach, potrafiły zaprojektować i uszyć kreacje z kretonu i jedwabiu godne najlepszych zachodnich dyktatorów mody. Sukienki z materiałów w duże, kolorowe kwiaty, rękawy krojone z koła i półkola nadawały zwiewności sylwetce. Sztuczne rzęsy przeobrażały kobietę w motyla... Oj, przesadziłam z tymi rzęsami, dziewczyny z Chyliczkowskiej nie przyklejały sztucznych rzęs, to były grzeczne panny – biała bluzka, granatowa plisowana lub prosta spódniczka mini, białe podkolanówki i tarcza szkolna, to nic, że na agrafce. Takie życie!
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze