Jadąc jedną z ulic Zalesinka, wiosną tego roku, zatrzymałam się przy posesji pewnego domu, aby podziwiać... krzak bzu. Znam historię narodzin krzewu w tym ogrodzie. Roślina, kwitnąca wyjątkowo pięknie, została posadzona ponad 50 lat temu i była prezentem dla Alicji od mojej mamy. Wizyta u Alicji jest jednym z tych przeżyć z mojego dzieciństwa, które zapamiętam do końca życia, głównie z powodu zdarzeń, które miały miejsce podczas tego sobotniego popołudnia. Podróż rozpoczęłyśmy na dworcu w Piasecznie, padał wiosenny deszcz, podróżnych było niewielu, echo w pustej poczekalni niosło głos po ścianach pomieszczenia. Mama kupiła bilety i wsiadłyśmy do pociągu kolejki wąskotorowej, wysiadłyśmy na trzeciej stacji. Zalesinek nie posiadał budynku stacyjnego, jedynie zadaszenie nad betonowym peronem, może to był powód, że gdy pociąg odjechał, a jedynymi pasażerami wysiadającymi na tej stacji byłyśmy my, poczułam jakąś dziwną pustkę wokół. Zalesinek zabudowany był skromnymi w większości parterowymi domami w dużych ogrodach. W niewielkiej odległości od stacji została postawiona nowa willa, skromna na zewnątrz, wnętrze miała wykończenie w wysokim standardzie, jak na owe czasy. Pamiętam wyfroterowaną dębową klepkę na podłodze, elegancką łazienkę i nowoczesne urządzenia w kuchni. Gospodarze domu byli najwyraźniej bogatymi ludźmi. Alicja była koleżanką z pracy mojej mamy Krysi. Wysoka szczupła brunetka o czarnych oczach i wyjątkowej gracji w ruchach. Nie znam jej losów wojennych, tego tematu u nas w domu przy mnie nie poruszano. Przez kilkanaście lat po wojnie była niezamężna i dopiero na początku lat 60. znalazła swoją drugą połówkę. Wyszła za mąż za bogatego wdowca, mieszkańca Piaseczna, posiadającego własne dzieci, jak sądziłam już pełnoletnie. Zazdroszczono jej tego zamążpójścia. W naszym rodzinnym albumie zagościła fotografia ślubna Alicji i Franciszka, ona ubrana w ciemny kostium i bluzkę z białym kołnierzykiem, on w ciemny garnitur, stanowili dobraną parę. Szybko polubiłam Franciszka, często woził nas swoim dostawczym samochodem na wycieczki, odwoził na nadbałtyckie wakacje, Alicja wtedy zabierała ze sobą siostrzenicę, moją rówieśnicę Gretę. Świat dziecka w szczęśliwej rodzinie jest zawsze kolorowy i może dlatego wydawało mi się, że wszyscy są piękni i szczęśliwi.
Alicja była dziwna, tak w ogóle. Nie uznawała żadnych szczepień i zastrzyków, wręcz się ich bała. Podczas zakładania ogrodu w Zalesinku zakuła się różą, rana po kilku dniach wyglądała nieciekawie, po pewnym czasie okazało się, że wdał się tężec i Alicja o mały włos nie zakończyłaby życia w męczarniach. Na szczęście w piaseczyńskim szpitalu był doktor Stefan Żegliński (ordynator oddziału chirurgicznego i dyrektor szpitala), który błyskawicznie postawił właściwą diagnozę i podjął odpowiednie działania, ratując życie pacjentce. Sprawę znałam szczegółowo, mimo mojego młodego wieku, bo historia Alicji posłużyła moim rodzicom do wytłumaczenia mi istoty tej choroby i zagrożeń, jakie istnieją, gdy człowiek się skaleczy.
W kwietniowe sobotnie popołudnie, gdy mama postanowiła wybrać się do Zalesinka z krzewem bzu, uparłam się, ze pojadę z nią. Alicja czuła się już dobrze i chciałam ją zobaczyć i uściskać. Mama skapitulowała i pojechałyśmy.
Dom w Zalesinku pachniał szpitalem. Było coś dziwnego w tej wizycie od samego początku, niby byłam miłym gościem, ale od razu zapowiedziano mi, że mam siedzieć grzecznie w salonie, nie ma mowy o chodzeniu po domu. Herbatę i ciasto do stołu podała nam starsza pani, rzuciła mi wiedźmowate spojrzenie, na szczęście szybko zniknęła za drzwiami odległego pokoju. Była milcząca i wyraźnie niezadowolona z mojej obecności. Panie zajęły się rozmową, a że miały sobie dużo do opowiedzenia, zupełnie o mnie zapomniały, z czego błyskawicznie skorzystałam i zaczęłam spacerować po przedpokoju. Przy drzwiach, za którymi zniknęła kobieta, usłyszałam dziwne dźwięki, jakby cichutkie wycie. Nie był to pies. Starsza pani mówiła do kogoś ciepłym, łagodnym głosem. Do kogoś, kto wydawał stłumiony skowyt. Wyobraziłam sobie, że ta wiedźma męczy zwierzątko. Trwało to dla mnie na tyle długo, że... krzyknęłam przerażona, co postawiło moją matkę na równe nogi.
Alicja spokojnie wytłumaczyła mi, że w zamkniętym pokoju jest dziecko, bardzo chore, nie mogę go niestety zobaczyć. Na tym wizyta zakończyła się.
Dzieckiem tym był kilkuletni chłopczyk. Urodził się potwornie zdeformowany. Piaseczno żyło tym wydarzeniem przez jakiś czas. Chłopczyk był kilkakrotnie po urodzeniu reanimowany, aż podano w wątpliwość ratowanie mu życia na siłę. Franciszek poprosił o decyzję w tej sprawie księdza. Ksiądz nakazał kategorycznie bezwzględną walkę o życie noworodka i tak się stało. Po kilku tygodniach dziecko zostało wypisane do domu, miasteczko zapomniało o wydarzeniach. Po roku nikt nie wiedział, czy chłopczyk żyje czy nie. Chłopczyk żył i był jednym wielkim cierpieniem, wymagał całodobowej opieki. Alicja zajmowała się chłopczykiem w wolnym od pracy czasie, nie była jego matką. Matka dziecka zmarła dość szybko po porodzie (tego nie jestem pewna), na pewno Franciszek został z synem przez jakiś czas sam. Kolejne opiekunki zmieniały się często, rzadko która potrafiła wytrzymać to nieludzkie wycie cierpiącej istoty. Franciszek wydawał fortunę na prywatne wizyty lekarzy, pielęgniarek i opiekunek. Opowiadał Alicji, że widział w oczach syna reakcję na jego głos, nikłe porozumienie, ojciec żył jakąś niezrozumiałą nadzieją. Dziecko zmarło, mając kilka lat, pogrzeb był cichy i z najbliższą rodziną. Po śmierci syna Franciszek popadł w depresję i w kilka lat potem popełnił samobójstwo w swoim domu. Alicja przez chwilę mieszkała sama w Zalesinku, ale nie potrafiła tam normalnie funkcjonować, przestała spać w nocy. Żaliła się mamie, że ciągle słyszy płacz dziecka.
Wiem, że dużo osób ze starego Piaseczna zna tę historię i pochyli się jeszcze raz nad dramatem i cierpieniem jej uczestników. Przedstawiłam fakty. Nie mam prawa do ocen.
Reklama
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze