Porzucił korporację, religię, kredyt i... buty. Zaczął od grania na warszawskich podwórkach. Po roku wydał autorską płytę i zaczął grać koncerty z towarzyszeniem siedmiu muzyków sesyjnych i bogatym instrumentarium. Mieszkaniec Piaseczna – Witek Muzyk Ulicy.
Pochodzi z Kołczyna na Podlasiu, które opuścił jak wielu młodych ludzi w poszukiwaniu pracy i „lepszego życia” w stolicy w 2002 roku. Potem założył rodzinę i kupił wymarzone mieszkanie w Piasecznie. Za kredyt we frankach, bez którego być może nigdy nie stałby się rewolucjonistą. Pracował w kolejnych korporacjach na wciąż rosnącą ratę kredytu, bo w pewnym momencie jak wszystkich „frankowiczów” dotknęła go zmiana kursu. A potem zdarzyła się seria przypadków, które zaprowadziły go w to miejsce, w którym jest obecnie.
Joanna Ferlian: Ludzie zwykle kończą na ulicy, a nie zaczynają. Z Tobą było inaczej. Co Cię najbardziej zaskoczyło w tej Twojej drodze?
Witek Muzyk Ulicy: Splot niewiarygodnych książkowo-filmowych zdarzeń. Jest 14 czerwca 2015 roku. Centrum Warszawy, tzw. „Patelnia”. Spotykam Dominikę, która gra tu na skrzypcach. Rozmawiamy. Twierdzi, że zarabia w ten sposób na życie od ośmiu lat. Myślę: a może ja też bym tak mógł? Następnego dnia w służbowy samochód pakuję akordeon i zamiast jechać do klientów, jadę do Warszawy grać. W dwie godziny zarabiam 120 złotych, choć gram trzy akordy i tyleż samo szlagierów. Potem w tajemnicy zarówno przed rodziną, jak i pracodawcą robię to nadal. Potem jest zakład z przyjaciółmi – deklaruję, że graniem na ulicy zarobię na ratę kredytu. Wynosi ona wówczas 3000 złotych. W lipcu zarabiam na graniu 3280 złotych. Podobnie w kolejnych miesiącach. Rodzina oczywiście traktuje mnie jak szaleńca. Wszyscy myślą, że jestem skrajnie nieodpowiedzialny, że wypiąłem się na dzieci. Po kilku miesiącach takiego grania stwierdzam, że znowu wpadłem w pułapkę. Gram cudze piosenki i zbieram pieniądze na ratę kredytu. I na nic więcej mnie nie stać. Porzucam zeszyt, w którym notuję codzienne dochody. I postanawiam zagrać coś swojego. Porzucam również kredyt. Nie może być tak, że spłaciłem prawie całość tego, co wziąłem, a dzięki zmianie kursu okazuje się, że bank ma dostać drugie tyle.
JF: Masz wykształcenie muzyczne? Gdzie się nauczyłeś grać?
WMU: Pierwszą gitarę dostałem jako dwunastolatek i na niej uczyłem się grać w zwykłej wiejskiej szkole podstawowej na zajęciach dodatkowych. Na akordeonie uczyłem się grać sam, mając 32 lata. I teraz zobacz, ci, którzy się uczyli kilkanaście lat, nie istnieją, a koleś, który gra tych kilka dźwięków z pasją, potrafił przykuć uwagę. Gram jeszcze na fortepianie.
JF: Zaczynasz grać własne piosenki i nagle jest wielki sukces „Serca wolności”. Do dziś milion odsłon na youtubie. Przeniosłeś się z ulicy do sieci?
WMU: To kolejny przypadek. W Warszawie gram głównie na podwórkach. I na jednym z takich podwórek przy ul. Wilczej zaczepił mnie facet z sąsiedniego antykwariatu i zapytał czy może mnie nagrać. Zgodziłem się. Gość wrzucił to na Facebooka i okazało się, że w czwartek byłem anonimowy, a w piątek jestem bohaterem piosenki, która miała kilkadziesiąt tysięcy wyświetleń.
JF: I to był swoisty przełom w Twojej karierze. Nagle trafiłeś do znacznie szerszej publiczności ze swoim przekazem. Jak powstał tekst do „Serca wolności”?
WMU: Gośka (ówczesna żona) wyszła z chłopakami na spacer. Ja siadłem na naszym tarasie z widokiem na jeziorko (w Mysiadle) i miałem zupełnie inny pomysł na tekst. O scenie politycznej. Jeden burak, dwa kartofle, taki kocioł (śmiech), ale uznałem, że to będzie za trudne i nieczytelne. A tu nad głową leci samolot i tak jakoś przyszło „lecę chyba do Londynu, do tych Brytyjczyków synów”. Piosenka powstała w 10 minut. Potem była już tylko kosmetyka.
JF: A jak doszło do nagrania płyty?
WMU: Kolejne szczęśliwe przypadki. Okazuje się, że mój przyjaciel Rysio Adamus jest managerem muzycznym. Dominika posłuchała moich własnych piosenek, stwierdziła, że jest w nich potencjał i zgodziła się na wspólne granie. Potem pojawiają się kolejni muzycy sesyjni, którzy grają koncerty i nagrywają płyty z czołówką polskich wokalistów. Pieniądze na płytę dostaliśmy od... słuchaczy dzięki jednemu z portali.
JF: I tak w październiku wychodzi płyta pod tytułem „Gram dla Was”. A na niej 10 piosenek. I o zarobkowej emigracji, i o nieszczęśliwej miłości. Co Cię inspiruje?
WMU: Życie (śmiech). Słucham i obserwuję ludzi. Sporo też czytam. To są piosenki o zwyczajnych sprawach, które dotykają zwyczajnych ludzi. Myślę, że w tym tkwi ich siła. Pisze mi się zadziwiająco łatwo. Tygodniowo powstaje jedna piosenka, co oznacza, że na kolejną płytę mam zdecydowanie za dużo materiału. (śmiech)
JF: Czyli plany są. Obecnie grasz koncerty promujące pierwszą płytę. Na scenie pojawia się oprócz Ciebie siedmiu muzyków. Co dalej?
WMU: Chciałbym, żeby docelowo było nas na scenie dziesięcioro, czyli jeszcze sekcja dęta. W ogóle marzy mi się koncert z orkiestrą symfoniczną. Na pewno chcemy wydać kolejną płytę. Może jeszcze w tym roku?
JF: Ulica odchodzi w zapomnienie?
WMU: Zdecydowanie nie. Nadal grywam boso (bo to uodparnia i daje dobrą energię) na warszawskich ulicach i podwórkach. Zimą zakładam buty i wybieram raczej tunele metra, ale gram z tą samą energią dla tych samych ludzi.
JF: Czy czujesz się takim współczesnym bardem?
WMU: Raczej nie. Dla bardów najważniejszy był tekst, tworzyli w innych czasach, głównie w kontrze do sytuacji politycznej, trochę inna była też muzyka. Ja swoją nazwałem folko-rocko-punko-polo. Bo są w niej elementy folkowe, jest trochę ostrzejszego grania rockowego, jest punkowy bunt, no i jest polska. I z ducha, i z języka.
JF: A kiedy zagrasz dla swoich „sąsiadów” z Piaseczna?
WMU: Nie wiem, ale jestem otwarty. Może w wakacje na Rynku?
JF: Czekamy z niecierpliwością. Dziękuję bardzo i życzę kolejnych sukcesów. Na rynku muzycznym i na podwórkach.
Napisz komentarz
Komentarze