Dawno temu pewien Jaś uczył się w szkole powszechnej, chociaż określenie „uczyć się” w tym przypadku jest pewnym nadużyciem. Bo Jaś nie był aniołkiem. To Jaś miał najlepszą procę w okolicy i potrafił z niej trafić z celnością Robin Hooda każdego biednego ptaszka, który nieopatrznie pojawił się w zasięgu jego wzroku. Łobuz lubił zabijać, ale że dzielny był, to wziął się pewnego dnia za większe zwierzątka. Jego koledzy z niekłamaną fascynacją w oczach patrzyli, jak Jaś z dzielną miną na swym obliczy skręcił kark małemu kotkowi. Koledzy mieli mieszane uczucia, ale Jasiek kategorycznie zakazał im rozpowiadać, kto tego czynu dokonał. I tak to się zaczęło. Jaś lubił się bujać na gałęziach drzew dotąd, aż gałąź się złamała. Efektem działań Jasia były połamane wszystkie drzewa w okolicy szkoły i domostwa. Któregoś dnia, na przerwie szkolnej, Jasio pobił kolegę. Któryś z nauczycieli zainteresował się tym incydentem, bo ofiara napaści nieopatrznie poskarżyła się wykładowcy. Jaś nie tylko się nie przyznał, nie tylko wskazał innego winnego, lecz także jeszcze powołał na świadków kolegów, którzy dzielnie zeznawali, stojąc przed nauczycielem w swych pięknych mundurkach i wskazywali na chłopca, którego wskazał Jasio jako na tego, co źle się zachował. Chłopiec został relegowany ze szkoły, a Jaś wraz ze swoją kompanią nadal cieszył się niczym niezmąconą wolnością i poniekąd... pewnym szacunkiem wśród swoich kolegów. Koledzy nigdy nie mogli zeznawać inaczej, niż przykazał im Jaś, bo po pierwsze bali się silnego przywódcy, a po drugie... co by tu dużo mówić – nie stając w obronie słabszych, również uczestniczyli w tych ekscesach, więc byli mniej więcej tak samo winni jak prowodyr.
Jaś, choć nie był zbyt rozgarniętym chłopcem, to szybko zauważył zależność jego postępowania i tego, jakie korzyści może mu to przynieść. Podobnie zachowywał się w szkole średniej, potem na studiach, a nawet chwalił się (nie miał przecież powodu do strachu), że pracę magisterską napisał mu kolega, gdy on sam raczył się napojami wyskokowymi w akademiku. Był nawet z tego dumny i wszem i wobec opowiadał, co sądzi o durniu, który za niego wykonał tę pracę. Ba, w końcu dochrapał się stopnia doktora, a potem doktora habilitowanego, by w końcu sięgnąć po tytuł profesora. I wszędzie, gdzie pojawił się Jasio, zawsze znalazł się jakiś patałach, na którego można było zwalić swoją niekompetencję. Zawsze otoczony kolegami, którzy pomogą wybrnąć z najgorszej opresji. A on się odwdzięczał albo groził. W końcu Jaś został ministrem i w środowisku kolegów partyjnych jest szanowany. Posiadł bowiem umiejętność bycia z zawodu... ministrem (wielokrotnym). I ma się dobrze, wybudował dom wielki jak stodoła, nadal zabija zwierzęta (legalnie, wystarczy zapłacić) i kosi kasę, o jakiej zwykły zjadacz pajdki chleba może tylko pomarzyć. To my sami tworzymy i godzimy się na istnienie armii Jasiów. No cóż – na zdrowie. I zaznaczam – wszelkie podobieństwa do prawdziwych postaci i zdarzeń są przypadkowe.

Napisz komentarz
Komentarze