Reklama

Strachy

Strachy

Nie czytać o zmierzchu.


Chłód październikowego poranka, jaskrawe promienie słońca prześwitujące przez pożółkłe liście drzew, zapach mokrych liści leżących na ziemi, dym z ognisk i sznury prania suszącego się w ogrodzie zawsze będą mi się kojarzyć z jesienią 1982 r. i domem przy ulicy Mickiewicza 17. Jesienią byłam tam po raz pierwszy. Mieszkałam wtedy w bloku przy ulicy Puławskiej, naprzeciwko restauracji Panorama, w małym mieszkaniu. Postanowiliśmy z mężem zamienić to dość przytulne, ale niewystarczająco obszerne dla naszej rodziny lokum na większe. Daliśmy ogłoszenie do gazety, nie mając nadziei na szybkie sfinalizowanie zamiany, ale ku naszemu zdziwieniu niebawem pojawiły się oferty. Najciekawsza z nich pochodziła z ul. Mickiewicza 17. Chętne do zamiany było młode małżeństwo. Dostali mieszkanie przy ulicy Mickiewicza w prezencie od dziadka, znanego piaseczyńskiego fryzjera Jana Bogdańskiego. Pan Bogdański, wdowiec, ożenił się ponownie i wyprowadził do żony, a mieszkanie pozostawił wnuczce. Młodzi nie czuli się dobrze w tym domu. Szybko załatwiliśmy formalności. Dom, o którym piszę to obszerna willa w luksusowej niegdyś dzielnicy Piaseczna, został wybudowany w latach 30. XX w. przez pana Leona Kołakowskiego. Starsi mieszkańcy miasta pamiętają eleganckie bale, jakie były wydawane w tym domu przed wojną. W Administracji Domów Mieszkalnych dowiedziałam się, że dom został objęty po wojnie kwaterunkiem i podzielony na pięć mieszkań. Co do właściciela, sprawa nie była do końca jasna, twierdzono, że jeszcze przed wojną wyjechał za granicę, stracono z nim kontakt. Dom w czasie wojny został zaanektowany przez Niemców.
Mieszkanie, do którego wprowadziliśmy się, było w amfiladzie, z obszernej kuchni wchodziliśmy do małego przedpokoju przez ozdobne wahadłowe drzwi, przechodziliśmy dalej, obok toalety, do bardzo dużego niegdyś salonu, podzielonego później na dwa pokoje. Jeden pokój służył nam za sypialnię, drugi był niewielkim salonikiem z kominkiem. Nad kominkiem powiesiliśmy zegar, stylowego Gustava Beckera, dźwięcznie wybijającego co godzinę kuranty. Nasze szczęście nie miało granic. Mieszkanie było ładne, a sąsiedztwo wyjątkowo miłe. Przeprowadzka wydawała się cudownym pomysłem. Do naszego mieszkania przydzielone były dwie piwnice. Jedna to spory schowek pod werandą z wejściem z zewnątrz, druga, do której wchodziło się w dół po schodkach z ogródka, to część piwnicy całego budynku. Duża piwnica służyła za skład węgla i była wyjątkowo upiorna. Po latach zaniedbań, przypominała kształtem celę więzienną, co potem okazało się prawdą. Duży schowek pod werandą zapełniony był po brzegi starymi ubraniami i całkowicie zbutwiałymi gazetami. Wejście do niego było z zewnątrz przez okienko. Wynajęliśmy pracownika, mieszkańca ulicy Nadarzyńskiej, który rozpoczął wynoszenie szmat. Pracował solidnie jeden dzień, w połowie następnego dnia zniknął. Nie pojawił się też na następny dzień i na kolejny. Dziwne było to, że nie zgłosił się po wynagrodzenie. Po kilku tygodniach okazało się, że człowiek ten nie żyje. Mieszkańcy ulicy Nadarzyńskiej opowiadali, że znalazł skarb, sprzedał kosztowności i z tej radości wydał kilka „bankietów” pod gołębnikiem nieopodal rzeczki Perełki i następnie usnął na wieki. Skąd w piwniczce kosztowności? W czasie wojny pod tym adresem był niemiecki Urząd Pracy, po wojnie Urząd Bezpieczeństwa. Jaką tajemnicę kryły mury tego domu? Na pewno piwnice służyły za więzienie. Być może, któryś z urzędujących tu Niemców lub ubeków schował zagrabione kosztowności. Z niewiadomych nam powodów nie mógł ich wynieść z kryjówki i tak przeleżały w starych szmatach kilkadziesiąt lat. A może ktoś uciekając przed pogonią wrzucił je do schowka? Ofiary ubeckich poczynań w tym miejscu, jak i szczegóły odnalezionego skarbu pozostaną pewnie na zawsze tajemnicą. To nie jedyna tajemnica tego domu.
1 kwietnia 1944 roku żołnierze AK w czasie udanej akcji na mieszczący się w budynku Arbeitsamt (Urząd Pracy) zastrzelili komendanta urzędu. Scenariusz tegoż wydarzenia była następujący: gdy do budynku weszli partyzanci, urzędujący na parterze domu kierownik (Niemiec) usłyszał w korytarzu hałas, otworzył drzwi i wydobył z kabury pistolet. Został natychmiast zastrzelony. Trup komendanta leżał na progu pokoju w otwartych drzwiach, czekano na przyjazd policji z Warszawy, w tym czasie miejscowi Niemcy przesłuchiwali sąsiadów. Opowiadali mi o tym państwo Lipińscy, Kazimierz Lipiński był niegdyś właścicielem zakładu produkującego bardzo znane rowery „Ormonde” w Piasecznie. Lipińscy mieszkali w domu obok, nie byli świadkami akcji AK, znali ją z opowieści sąsiadki.
Drzwi na klatkę schodową zostały po wojnie zamurowane. Od strony wspólnej klatki schodowej drzwi istnieją do dziś, od strony mojego mieszkania postawiono ścianę. Urządzając mieszkanie, postawiliśmy ławę i fotele właśnie pod tą ścianą, czyli w miejscu, w którym zginął komendant. Kuchnia mieszkania była ogrzewana kuchnią węglową, pokoje piecami akumulacyjnymi. Gdy wygasał ogień, w kuchni robiło się zimno. Dodatkowo pomieszczenie wyziębiane było przez doświetlające okno nad drzwiami, podzielone szprosami i szybkami. Części szybek brakowało, a pozostałe popękały. Planowaliśmy remont doświetlającego okna, ale zwlekaliśmy z tym, bo było dużo innych prac remontowych. Przed świętami Wielkiej Nocy w piątek, gdy już wszyscy domownicy poszli spać, postanowiłam obrać jeszcze warzywa do barszczu. W kuchni zrobiło się zimno, przeniosłam się do pokoju. Zasiadłam w fotelu, włączyłam telewizor, zaciekawił mnie dokumentalny film o Édith Piaf, nastrojowa, wzruszająca opowieść, ilustrowana piosenkami Piaf została mi nagle przerwana przez silny huk w kuchni, wydawało się, że cały świetlik spadł na podłogę. Dźwięk tłuczonego szkła trwał kilka sekund, w ciszy nocy rozchodził się po całym domu. Pomyślałam: Jak to dobrze, że rama z szybami spadła wtedy, gdy nikogo nie było w pobliżu – zegar zaczął wybijać godzinę jedenastą, poczułam zmęczenie, zdecydowałam się nie wchodzić do zimnej kuchni i sprawdzać co się stało. Tej nocy spałam niespokojnie i wstałam o świcie, aby posprzątać szkło z podłogi, zanim wstaną domownicy. To, co zobaczyłam, całkowicie mnie zaskoczyło. Nic się nie stłukło! Świetlik z popękanymi szybkami był na swoim miejscu.
To nie był koniec upiornych zdarzeń. Był jeszcze płacz kobiety, dobiegający z przedpokoju. Kobiety, której nikt nie widział, a słyszało kilka osób, ptak, który wleciał w nocy przez kominek do pokoju i fruwał w panice pod sufitem, uleciał przez otwarte przez męża okno, znaki na wahadle zegara, które nagle pojawiły się bez przyczyny. Ja wiem, że czasami zdarza się kawkom wpadać przez komin do domu, ale dlaczego ta wpadła właśnie w noc zaduszkową? Kiedyś wierzono, że w tę noc duchy zmarłych powracają jako ptaki, nie wychodzono z domów. Mieszkaliśmy przy ulicy Mickiewicza sześć lat, dziwny to był czas.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu Przegląd Regionalny. MIKAWAS Sp. z o.o. z siedzibą w Piasecznie przy ul. Jana Pawła II 29A, jest administratorem twoich danych osobowych dla celów związanych z korzystaniem z serwisu. Link do Polityki prywatności: LINK

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama