Reklama

Sklep Wieczorkiewiczowej, czyli o Indianach, cekinach i kapiszonach

Sklep Wieczorkiewiczowej, czyli o Indianach, cekinach i kapiszonach

Fotografia zrobiona grupie osób w ogrodzie przy ulicy Reytana, uczestników tworzenia darmowej wypożyczalni książek, inspiruje do opowieści.

Trzy panie na zdjęciu to właścicielki przedwojennych piaseczyńskich sklepów. Janina Szymanowska, Niedzielska właścicielka sklepu materiały piśmienne i Zofia Wieczorkiewiczowa. Do około 1959 (?) sklep galanteryjny Zofii znajdował się w drewnianym budynku przy ulicy Sienkiewicza 1. Przed wyburzeniem drewnianej zabudowy tej części ulicy został przeniesiony vis-à-vis do eleganckiej kamienicy, której właścicielami byli Rowińscy. Zofia Wieczorkiewicz, drobna, niewysoka osoba, cierpliwa i cicha, uwijała się w sklepie jak pracowita mrówka. Ciemne włosy uczesane gładko do tyłu spięte w kok. Do dzieci miała anielską cierpliwość, „przedwojenna” i skromna, cicha jak te papierowe anioły z posypanymi brokatem skrzydełkami, które rozkładała przed małym klientem jak przed poważnym kupcem. Albo te pierścionki z fantazyjnymi oczkami, wystawione na aksamitnych paletach niczym brylantowe precjoza w firmie Tiffany & Co. Bransoletki na gumce, na którą były nanizane bursztynki lub kolorowe koraliki z plastyku.
Dla chłopaków była broń do zabaw w wojnę, czyli pistolety lub strzelby na kapiszony i korki. Wojownik, w zależności od kondycji finansowej, kupował odpowiednią ilość amunicji, a że ta szybko się kończyła, pojawiał się w sklepie kilka razy dziennie. Wszystkie dzieci znały herosów z powieści Karola Maya, książek o Dzikim Zachodzie, Winnetou, posągowego wodza Apaczów i Old Shatterhanda białego przyjaciela Indian. Park Chyliczki, lasek przy torach (Al. Kalin) i dzikie ogrody były znakomitymi terenami łowieckimi dla Apaczów i Szoszonów, ale przed tą wyprawą należało kupić u pani Zofii pióropusze i łuki albo zakupić gumę do majtek i zrobić łuk z leszczynowych patyków.
Karol May był na indeksie w latach pięćdziesiątych, jego książek nie wydawano, wycofywano je z bibliotek. Nikomu to nie przeszkadzało. W biblioteczkach dziadków i rodziców było wszystko, czego dusza zapragnie. Kto nie znał „Skarbu w srebrnym jeziorze” ten nie mógł zostać wodzem Indian, takie życie.
A u pani Wieczorkiewiczowej było wszystko, nawet frędzle do firanek na metry, które należało przyszyć do spodni wzdłuż szwu, bo w takich spodniach chodzili wodzowie. Osobnym asortymentem sklepu były ozdoby świąteczne. Na choinkę bożenarodzeniową – bombki, łańcuchy, czuby wyjmowane z pudełka wyścielanego bibułką. Na Wielkanoc – jaja malowane, kurczaczki farbowane, nakręcane kurki znoszące jajka. Piszczałki, baloniki, pistolety i jajka śmigusowe-dyngusowe. Na bal sylwestrowy – brokat do włosów i diademy, cekiny do sukienki i kotyliony.
Na sierpniowe święto Matki Boskiej Zielnej zrywano gałązki owsa, ziarenka na łodyżce precyzyjnie zawijano w kolorowe sreberka. Każde ziarenko owinięte innym kolorem. Sreberka, bibułki, krepiny, wstążki i kolorowe aksamitki do włosów, gumki, spinki, guziki i nici – tego w sklepie też nie brakowało.
Osobnym działem na sklepowych półkach i w szufladach były przybory do robótek ręcznych, zmora mojego dzieciństwa. Nigdy nie miałam drygu czy zdolności i chęci do haftowania i szydełkowania, a świat był takiego zdania, że dziewczynka powinna szyć i dziergać. Szydełka różnych rozmiarów, druty do tworzenia swetrów, kupowały mamy i babcie. I zajmowały się tworzeniem cudów z kordonku i wełny (era przedtelewizyjna). Pani Zofia w swoim sklepie posiadała także gotowe wzory do haftowania serwet i małych serwetek, wyrysowane na płótnie ołówkiem kopiowym lub odbite przy pomocy kalki biurowej. Chusteczek higienicznych nie było. Każda dama dbająca o elegancję powinna była mieć przy sobie chusteczkę z wyszydełkowaną koronką wokół batystowego kwadratu.
Wstążki na metry! Jeszcze na początku lat sześćdziesiątych małe dziewczynki w niedzielny poranek były ubierane na mszę do kościoła w ludowy strój krakowski. Czerwone spódniczki szyte z bawełny i aksamitne serdaki. I tu był raj! Bo trzeba było kupić cekiny, mieniące się tysiącem kolorów maleńkie kółeczka. Na plecach serdaka powstawały cekinowe barwne motyle lub kwiaty, na przodzie gałązki i inne wzory, ale nie to było najbardziej fascynujące. Do ramion przypinano pęk wstążek rożnej szerokości. I co się działo? W czasie biegania wstążki te powiewały i można było pofruwać w barwach tęczy. Przed 1 września ustawiała się kolejka po wstążki, kokardy wplatane w warkocze i aksamitki do galowego stroju ucznia.
A kalkomanię od pani Wieczorkiewiczowej kto pamieta? Barwne motyle z egzotycznych krajów lub tajemnicze „Acherontia Atropos, czyli zmierzchnice trupie główki”, rajskie ptaki i dzikie zwierzęta. W sklepie podłoga z desek i lada w kształcie litery L, na której ustawione były szklane gabloty. Lokal na prawo od bramy, stojąc przodem do kamienicy, sąsiadował ze sklepem mięsnym, następnie z rybnym.
Pani Zofia odeszła do lepszego świata na początku lat siedemdziesiątych. Sklep jeszcze istniał, ale już krótko, aż przeminął.

Małgorzata Szturomska

fot. J. Mrówczyński


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu Przegląd Regionalny. MIKAWAS Sp. z o.o. z siedzibą w Piasecznie przy ul. Jana Pawła II 29A, jest administratorem twoich danych osobowych dla celów związanych z korzystaniem z serwisu. Link do Polityki prywatności: LINK

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama