Latem 1965 roku po raz pierwszy pojechałam do kościoła w Starej Iwicznej, wsi założonej niegdyś przez władze pruskie dla kolonistów niemieckich i nazwanej Alt Ilvesheim. Podróżując rowerem polnymi drogami z ulicy Bema, wśród pół kapusty, jęczmienia i ziemniaków do północnych granic miasta, nagle trafiłam w miejsce naprawdę tajemnicze.
Wieżę kościoła w Starej Iwicznej było widać w Piasecznie z dużej odległości. Obserwatorowi stojącemu na niewielkim nasypie kolejki wąskotorowej przy ul. Sienkiewicza majestatyczna, smukła iglica kościoła ukazywała się w południowym słońcu wyjątkowo malowniczo.
Zawsze fascynował mnie ten kościół; widziałam, że nikt do niego nie chodzi i też nikt o nim ze mną nie chciał rozmawiać, co powodowało u mnie jeszcze większą ciekawość. I w końcu stanęłam przed potężnymi drzwiami świątyni. Dokładnie pamiętam klimat tej chwili. Było upalne południe, wokół panowała niesamowita cisza, nawet świerszcze zamilkły. Drzwi kościoła wydawały się zamknięte na klucz, zardzewiała klamka sugerowała, że nikt od dawna nie wchodził do środka tego niegdyś miejsca kultu. Nacisnęłam klamkę, okazało się że drzwi są otwarte, uchyliłam je. Powiało chłodem. Ujrzałam obszerne, majestatyczne i puste wnętrze starej świątyni, wypełnione promieniami słońca, padającymi przez zakurzone, neogotyckie, smukłe okna. Na parapetach okien siedziały gołębie. Jeden z nich wystraszony przefrunął z łopotem skrzydeł hałaśliwie pod sufitem, co w tej ciszy zabrzmiało jak ostrzeżenie. Wystraszyłam się i zamknęłam drzwi. Kościół i okolica wydawała się całkowicie opuszczone, nigdzie żywego ducha. Gdzie się podziali ci, co wypełniali niegdyś tę ładną architektonicznie świątynię? Chrzcili tu dzieci, żegnali swoich bliskich zmarłych, wznosili modły w Wielkanoc i Boże Narodzenie, dyskutowali z sąsiadami w poranki niedzielne przed mszą, witani przez pastora? Zastanawiające jest, jak mało o nich wiemy. Nazywano ich „niemieckimi kolonistami”, zamieszkiwali całe Mazowsze. W Piasecznie i okolicy stanowili ponoć 10-15% mieszkańców. Na ulicy Bema kilka domów przed wojną zajmowały rodziny niemieckie, co więcej – byli prawowitymi właścicielami domów i ziemi. Mój dziadek Staś, z pochodzenia Ślązak z niemieckiej rodziny, mówiący perfekt po niemiecku, przyjaźnił się z „nimi”. Na moje pytania o „nich” nie chciał odpowiadać, smutniał. W pamiętnikach z XIX i początku XX wieku odnalazłam to co mnie najbardziej interesowało – charakter i styl życia rodzin niemieckich mieszkających w Warszawie i okolicach. Ferdynand Hoesick w pierwszym tomie swoich wspomnień pod tytułem „Dom rodzicielski” opisuje wędrówkę swoich przodków, podróżujących z małych niemieckich miasteczek, przez duże miasta niemieckie w Westfalii, aż do Warszawy, gdzie się zatrzymywali i zakładali rodziny. Znakomici rzemieślnicy, perfekcyjnie wykonujący swoje prace, z charakteru raczej spokojni, unikający konfliktów. Tak też opisywała ich moja babka, twierdząc, że w czasie II wojny manifestowali swój stosunek do faszyzmu udając, że nie wiedzą np. o żydowskiej rodzinie ukrywającej się u Kłosiewiczów. Czy się asymilowali z Polakami w miejscu zamieszkania? Jedni tak, inni nie. W niektórych rodzinach dalej mówiono po niemiecku nawet w trzecim pokoleniu. Hoesickowie, katolicy, chodzili do kościoła Paulinów w Warszawie na msze, w trakcie których wygłaszano kazania po niemiecku. Dziadek autora wspomnień przyjaźnił się kowalem Reicheltem, sławnym żarłokiem, który potrafił sam zjeść nie tylko całą gęś, ale też całego indyka, za to spokojnie można było mu powierzyć wszystkie prace kowalskie. Paradną figurą był rzeźnik Knauft, który potrafił wziąć antałek piwa na plecy razem ze szczotkarzem Feistem, usadzonym na antałku, i tak paradować pół mili. Popisy te na ogół odbywały się w Bobrowcu koło Piaseczna, u najzamożniejszych w okolicy kolonistów niemieckich Rittmannów, u których można było kupić drewno dębowe. Położony wśród lasów barona Dangla, należących do dominium Głoskowa i Gołkowa, Bobrowiec był celem wspaniałych wycieczek w lecie. Zimą jeżdżono tam na polowania. Zwykle z Warszawy wyruszała wesoła kawalkada bryczek lub sań i w samym Bobrowcu, w wielkiej, słynnej na całą Warszawę, tańczono i nie wylewano za kołnierz. Po śmierci pana Rittmanna jego piękna żona wyszła za kowala Böema. Czy był to kowal z Bobrowca? Nie wiem.
W 1898 r. zaczęto wydawać w Warszawie czasopismo „Zwiastun Ewangeliczny”, redagowane przez ks. pastora Burschego, pastora i jego krewnych, znanych do dziś w Piasecznie. W moim posiadaniu jest skan dziewiątego numeru pisma, z 1898 roku, w którym – ku swojej radości – odnalazłam szczegółowy opis budowy i konsekracji kościoła w Starej Iwicznej. Oto cytat z zachowaniem oryginalnej pisowni: „Tuż pod Piasecznem, miasteczkiem w powiecie Warszawskim, o jakie półtorej wiorsty najwyżej od tej osady, wznosi się piękny kościół, którego wieżę o kilka wiorst z każdej widać strony. Kościół ten zbudował zbór ewangelicki w Starej Iwicznie. Nieznaną zapewne będzie większości czytelników ta nazwa, choć parafja istnieje od 1843 roku, a ewangelicy, przeważnie koloniści niemieccy, od lat wielu już w tych osiedli stronach. Jeszcze w początku bieżącego stulecia wieś Stara Iwiczna miała swoją szkółkę religijną, a przy niej salę modlitwy, w której z bliższych i dalszych stron święta zbierano się dla słuchania Słowa Bożego. Z biegiem czasu drewniany ten domek, choć częstokroć restaurowany i odnawiany, mocno się pochylił, okazał się zbyt szczupłym i od dawna już nie odpowiadał potrzebom coraz liczniejszej parafji. Od dawna też życzeniem ewangelików w Starej Iwicznie i okolicach było zamienić dom modlitwy na kościół, zbudować sobie świątynię, w której by i podczas większych uroczystości mogli się pomieścić parafjanie. Ale jak często bywa, rok upływał za rokiem, a życzenia pozostawały życzeniami, mieszczono się po dawnemu w szczupłej sali, a przy większych zebraniach zborownicy gromadzili się na dworzu przed oknami, byle choć w części brać udział w nabożeństwie, i z upragnieniem czekali i wyglądali lepszych czasów”. CDN
Reklama
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze