Wielkie fortuny sprzyjają projektowaniu pięknych ogrodów, a w nich budowaniu okazałych domów. Jako że Piaseczno na przełomie XIX i XX wieku miało szczęście do gromadzenia ludzi o doskonałej kondycji finansowej, warto o tych czasach wspominać. Jednym z bogatszych przedsiębiorców był szewc Józef Banasikowski, którego dom postawiony jeszcze przed pierwszą wojną światową „rozpłynął” się właśnie w mgłach Jeziorki. Czynię więc próbę przywołania wspomnień z czasów prosperity piaseczyńskich kapitalistów, zgromadzenia tego co jeszcze można ocalić.
W Kurjerze Poznańskim z 1912 r. znalazłam felieton analizujący pozycję braci szewców w gałęzi gospodarki zwanej rzemiosłem i wyjaśnia wysokie ceny, jakie wówczas dyktowali: „Jeszcze dziadowie i pradziadowie nasi zwykli byli mawiać, że nie ma to, jak: gdańska wódka, toruński piernik, częstochowska tabaka, krakowska śmietana, poznański chleb, litewskie wędliny, a warszawski bucik. Nie wiem, jak tam dziś się ma sprawa z owym poznańskim chlebem, ale to wiem, że tabaki z Częstochowy nikt już dziś nie sprowadza, że litewskie wędliny z roku na rok stają się mniej smaczne, a warszawski bucik tak doszczętnie stracił dobrą markę, że nawet w Rosji patrzą na niego z pogardą, uznając za ostatniego rzędu tandetę. Naturalnie, że mówię tu o tym obuwiu, które używane jest przez ludzi o skromnych środkach finansowych, nie myślę jednak wcale ubliżać takim mistrzom kunsztu szewskiego jak Hiszpański, Banasikowski, Trembiński, Filiński, Nowicki, Kielman i inni. Fabrykują oni prawdziwe cacka, bucik niewieści nieraz owinąć można naokół palca, ale też za te arcydzieła każą sobie płacić takie sumy bajońskie, że dostępny ten towar bywa chyba dla dam z półświatka, przyzwyczajonych do noszenia wszystkiego, co najmodniejsze, najekscentryczniejsze i najkosztowniejsze. Na ogół jednak szewstwo nasze upada, a dzieje się to dlatego, że w żadnym może zawodzie rzemieślniczym ciemnota i wypływający z niej upór nie są tak wielkie, jak tutaj. Rutyna, zaśniedziałość, brak rzutkości podały sobie ręce i gniotą pracowników od dratwy i pocięgla. Są miasteczka, jak np. Piaseczno, które można by nazwać królestwem szewców i gdzie majsterków gnieździ się kilka setek, kto by jednak mniemał, że tam istnieje jakaśkolwiek instytucja, np. Kasa Pożyczkowa, ten omyliłby się bardzo. Nawet chrześcijańskiego handlu skórami szukalibyśmy na próżno, po lada parę cholewek odbywają się wędrówki do Warszawy, co oczywiście podrożą towar i odrywa pracownika od warsztatu.” Banasikowskim tymczasem jeszcze sprzyja Fortuna. Brat Józefa Leon produkuje pianina i prowadzi skład instrumentów muzycznych w Warszawie przy ul. Nowy Świat, w hotelu Bristol wspólnik Stanisław otwiera razem z krawcem Ulenieckim elegancki sklep odzieżowy. W czasie pierwszej wojny Józef ponoć na handlu skórami dla wojska zarabia dużo, ale idą złe czasy dla warszawskich szewców, powstają wielkie fabryki obuwia. W Czechach powstaje firma rodzinna Bata, której dzienna produkcja wynosiła ponad 10 tys butów. Pani Zofa Goller, wnuczka Józefa Banasikowskiego w 2001 roku, w domu nad Jeziorka powie dziennikarce: „Lubiłam chodzić na „słoninie” i na niskim obcasie, a takie buty robił Bata”.
Wiedzielibyśmy o rodzinie Banasikowskich o wiele mniej, gdyby nie artykuł mojej koleżanki ze szkolnej ławy, redaktor Elżbieta Knyziak-Łapczyńskiej. W 2001 r. w piaseczyńskim tygodniku „Podwarszawskie życie” został opublikowany obszerny tekst z wieloma zdjęciami z rodzinnego archiwum Banasikowskich. Tekst jest po części wywiadem z panią Zosią Goller, wnuczką Józefa. Elżbieta dała mi zezwolenie na skorzystanie z tego tekstu i zdjęć, co też po części teraz uczynię. Zofia była córką Marii Banasikowskiej-Lewandowskiej. W latach 60. XX wieku pani Maria była dobrze znaną osobą w Piasecznie. Można by ją nazwać „kolorowym motylem”; zwracała na siebie uwagę w małym mieście, a ponieważ wyjeżdżała do Stanów Zjednoczonych, posiadała wyjątkowe jak na ten czas szarego komunizmu stroje, a że gust miała specyficzny, lubiła mocno czerwone szminki do ust i była nieco szalona i kochliwa, i do tego piękna, przypominała bardziej aktorkę z Los Angeles niż Marysię z Piaseczna – nazywaliśmy ją Mery. Otóż Mery pewnego dnia odwiedziła moich znajomych mieszkających przy ulicy Reytana. Chciała się pochwalić spódnicą na licznych halkach, zrobiła piruet i wpadła do piwniczki. Podręczne piwniczki, wykopywane w dużych kuchniach, służyły do przechowywania warzyw i owoców, były dość głębokie, dorosła osoba mogła się w nich wyprostować, toteż świadkowie zajścia znieruchomieli. Mery oczywiście, jak to ona, zupełnie nie zauważyła, że klapa piwniczki jest otwarta, bo też w głowie jej była spódnica, a nie piwnica. Wszyscy zamarli. Nastąpiła cisza. Tymczasem Mery spokojnie, po drabinie wynurzyła się z pułapki. Taka była. Jej córka twierdziła, że matka nie miała czasu na wychowywanie własnego dziecka. Zofię wychowali dziadkowie. Ta lekkomyślność Mery odbiła się mocno na stanie majątku pozostawionego po przodkach. Pojawił się w życiu Mery pewien „urzędnik Izby Skarbowej” dużo od Marii młodszy i zawrócił jej w głowie. Mery kochała pana urzędnika, a majątek w zadziwiający sposób zaczął znikać. Najpierw poszły obrazy. Skąd były te obrazy?
Do willi w Piasecznie przyjeżdżał przed II wojną światową swoim cadillakiem Wojciech Kossak, zapraszany na obiady, malował Marię i Józefa. Niektórzy pamiętają jeszcze duży portret Marii pędzla mistrza z 1929 r., wiszący w salonie. Pani Goller w wywiadzie dla „Podwarszawskiego życia” opowiada historię innego obrazu Kossaka, „Szarża Czerkiesów na Krakowskim Przedmieściu”, który to obraz zniknął nagle ze ściany domu nad Jeziorką. Odnalazł się na uroczystości otwarcia Kongresu Polonii Amerykańskiej w Chicago, jak twierdzi pani Zofia, trudno jej było dociec, jak mógł tam trafić. Odnalazłam powód istnienia w willi Banasikowskich cennych obrazów: otóż Józef był członkiem Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych i co roku, a na pewno w 1935 roku, brał udział w losowaniach obrazów. W tymże roku 1935 wylosował obraz „Mglisty poranek” Domaradzkiego. W ilu losowaniach brał udział? Być może w wielu. CDN
Napisz komentarz
Komentarze