Dzień 11 listopada 1937 roku miał być dniem uroczystym. Msza święta w intencji ojczyzny w kościele św. Anny, z udziałem burmistrza, tradycyjna defilada ulicą Kościuszki.
Tego dnia kilka osób spieszyło się do Warszawy na paradę wojskową, w której mają uczestniczyć czołgi z jednostki w Górze Kalwarii. Czołgi w mojej opowieści odegrają ważną rolę. Czołgi i pogoda. Dzień jest mglisty, od rana pada deszcz. Mgłą spowita jest wieża kościoła św. Anny, co świadczy o tym, że widoczność tego dnia jest zła. Około godziny 14.00 do samolotu PLL LOT Lockheed Elektra na lotnisku w Krakowie wsiadają pasażerowie. Jest wśród nich 49-letni Jerzy Gablenz polski kompozytor, właściciel krakowskiej fabryki octu i musztardy, jeden z pierwszych wytwórców w Europie ogórków konserwowych. Jerzy leci do Warszawy na zjazd producentów octu. Gablenz porównywany do takich sław kompozytorskich jak Ludomir Różycki, pochodzi ze znanej krakowskiej rodziny. Dziadek Jerzego był skrzypkiem, szefem krakowskiego konserwatorium. Fabryka musztardy, którą po śmierci Jerzego poprowadzi żona Małgorzata (pianistka), będzie w czasie wojny ratować życie wielu ludziom, dając im świadectwa zatrudnienia. O śmierci Jerzego w samolocie pod Piasecznem zadecyduje, wydawałoby się, drobny incydent. Na płycie krakowskiego lotniska podejdzie do kompozytora kobieta. Ma prośbę. Nie lubi podróżować samolotem, boi się szczególnie ostatnich miejsc w maszynie. Jerzy przesiada się. Siada w fotelu, na końcu samolotu obok Kostaneckich. Starsza pani Janina Maria Kostanecka ma umówioną wizytę u lekarza. Leci z synem Janem do Warszawy. Jest jeszcze obok nich biznesmen Bergrin ze Szwecji z firmy SKF, która zajmuje się produkcją łożysk kulkowych. Firma SKF od 1923 roku ma swoje przedstawicielstwo w Polsce. Te cztery osoby nie przeżyją podróży samolotem do Warszawy.
Lockheed Elektra startuje z Krakowa o godzinie 14.20. Jest pilotowany przez bardzo doświadczonego pilota Mieczysława Witkowskiego, co będzie miało znaczenie w finale lotu. Radiomechanikiem na pokładzie jest Zygmunt Bluszcz. W sumie dwie osoby załogi i dziesięciu pasażerów. O godzinie 16.00 mieszkańcy wsi Mysiadło usłyszeli warkot nisko lecącego w stronę Warszawy samolotu. Po kilku minutach warkot silników rozległ się ponownie. Samolot szybował prosto na sad i zagrodę Mirkowskich. 300 m od domu i około 400 m od szosy do Warszawy maszyna zawadziła o przewody wysokiego napięcia, urywając skrzydło. Nastąpił błysk i po chwili samolot runął na ziemię. Na miejsce katastrofy pierwszy nadbiegł Mirkowski i po chwili kowal Kajdlent. Zatrzymano na szosie autobus i polecono kierowcy, aby zawiadomił pogotowie i władze miasta Piaseczna. W międzyczasie nadjechała kompania czołgów wracająca z pokazów w Warszawie pod dowództwem kpt. Kłody. Żołnierze zaopiekowali się rannymi. Lekarz stwierdził zgony Jerzego Gablenza, Janiny Kostaneckiej i Bergrina. Reszta pasażerów została przewieziona do Instytutu Chirurgii Urazowej oraz do kliniki urazowej św. Wojciecha przy ul. Hożej. W drodze do szpitala zmarł Jan Kostanecki.
Szczegółowe analizy wypadku dokonane przez specjalistów uformują dwie wersje zdarzeń. Pierwsza to jest, ogólnie rzecz ujmując, awaria wysokościomierzy i zła ocena wysokości. Druga mówi o sposobie lądowania „ZZ”. Jest to procedura lądowania przy bardzo złej widoczności – wieża kontrolna podaje informacje załodze samolotu „słyszymy wasze silniki”. Ma to świadczyć o tym, że samolot jest w pobliżu lotniska, tuż przy pasie startowym. Bardzo możliwe, że pracownicy wieży słyszeli warkot czołgów wracających z parady warszawskiej. Pomyłkowo odebrali ten dźwięk jako warkot samolotu. Świat w 1937 był nieco inny niż obecnie. Dziś przyzwyczajeni jesteśmy do hałasu. Huk silników czołgowych przemieszczających się ulicą Puławską był słyszalny na kilkanaście kilometrów.
Przed drugą wojną światową lotnictwo nie dysponowało jeszcze radarem bardzo dokładnie wskazującym zarówno położenie samolotu, jak i wysokość. Do dyspozycji załogi samolotu lecącego w trudnych warunkach atmosferycznych (mgła, zmierzch), czyli gdy nie można było wzrokowo ocenić kierunku i wysokości, należały dwa podstawowe przyrządy: wskaźnik wysokości (po prostu czuły barometr) oraz dla określenia kierunku – pomiar goniometryczny, czyli wskazania z tzw. boi radiowych (świetlnych). W konkretnym przypadku Okęcia, jedna boja radiowa znajdowała się na lotnisku, druga w połowie odległości Żabieniec – Stefanów. Połączenie tych linii wskazywało kierunek najdłuższego pasa lotniska Okęcie.
Wyobraźmy sobie co doprowadziło do katastrofy w 1937 roku. Jest kiepska widoczność (mgła, deszcz i zmierzch). Nawigator za pomocą odczytu z boi radiowych wyznacza kierunek podejścia do pasa na Okęciu, jest dokładnie w osi pasa. Linia ta biegnie, przecinając północno-zachodnią część Piaseczna – okolice Laminy oraz Mysiadła i Jeziorek. Potrzebna jeszcze wysokość – do tego ma dwa wskaźniki wysokości. Zawiodły dwa, skoro samolot leciał tak nisko, że zaczepił o słupy (pamiętajmy, że nie było widoczności z kabiny samolotu). Jak to możliwe? Cudów nie ma – albo były szybkie zmiany ciśnienia atmosferycznego i nawigator nie nadążył z wprowadzeniem poprawek, albo dwa wskaźniki były uszkodzone (zasilane jednym przewodem pneumatycznym, co podobno wykazała komisja). Cud był tylko jeden, przeżyło 8 osób. Można wyjaśnić to tym, że samoloty latały z szybkością 200 km/godz., a pilot przytomnie w ostatniej chwili odciął dopływ paliwa.
Jerzy Gablentz osierocił żonę i czworo dzieci . Czytelników zainteresowanych historią rodziny Gablenz zachęcam do przeczytania tekstu „Muzyka z musztardą, czyli Zwierzyniec Gablenza” Małgorzaty i Konrada Burzyńskich w „Menażerii” – toruńskim miesięczniku kulturalnym.
Małgorzata Szturomska
współpraca Jacek Mrówczyński
Napisz komentarz
Komentarze