Reklama

Miłość w małym mieście

Miłość w małym mieście

Mówią o niej – sens życia. W teorii miłości Platona dążenie do miłości to dążenie do piękna doskonałego. Saint Exupery pisze: „...kochać to nie znaczy patrzeć na siebie nawzajem, ale patrzeć razem w tym samym kierunku”. Czy to jest ten platoński ideał? Myślę, że zarówno wiedzy, jak i miłości do końca nie sposób posiąść, ale zawsze warto jej szukać.
Deski podłogi leżały luźno na podtrzymujących je balach, należało po nich stąpać ostrożnie, gdyż każdy nieopatrzny ruch powodował, że z sufitu parteru sypał się tynk, a hałas był taki jak pomruki burzy. I wtedy wiadomo było, że ktoś chodzi po strychu. Reakcja była natychmiastowa, jeden z lokatorów parteru wspinał się na drabinę, otwierał klapę, wystawiał głowę ponad podłogę i nie wchodząc wyżej, lustrował uważnie przestrzeń. Tuż przy małym okienku bez szyby stał kufer mojej babki, wypełniony książkami, które chwilowo nie mieściły się w bibliotece domowej, czekając na lepsze czasy, czyli wymarzone mieszkanie w bloku. Za tym kufrem i tuż przy okienku była kryjówka. Można tam było czytać książki niecenzurowane (wybierane) przez mojego ojca.
Tego lata dopadła mnie miłość i to zupełnie nie moja, ale to właśnie ja chodziłam jak zaczadzona. Kryjąc się za tym kufrem, z zapartym tchem czytałam kompletnie zakazaną dla mnie książkę i całym ciałem teleportując się na francuską riwierę, stałam się prawie bohaterką opowiadania – siedemnastoletnią Cecile. Ojciec Cecile, Raymond, pięćdziesięcioletni wdowiec, był nieodporny na wdzięki kobiece, a szczególnie gdy kobieta miała trzydzieści lat, aksamitne, opalone ciało i burzę rudych włosów. Raymond odbył w książce przegraną walkę między namiętnością i spokojem (Elsą i Anne), a ja jako Cecile zupełnie nie umiałam przewidzieć końca tej historii, który dziś wydaje mi się oczywisty. Powieść Francoise Sagan z polskim tytułem „Witaj, smutku” wydana w Polsce w latach pięćdziesiątych miała pewnie służyć władzy do pokazania zgnilizny kapitalizmu. Tymczasem była dla mnie informacją, że jest gdzieś inny świat. Siedemnastoletnia Cecile może pić alkohol, mało interesuje się szkołą, ma dużo pieniędzy, uwielbia całować się z chłopakami, wyleguje się na plaży, żegluje i nie bierze udziału w święcie Trybuny Ludu na Placu Defilad. Przeciwwagą dla niej była rudowłosa Marusia z pepeszą, bohaterka „Czterech pancernych i psa”, dzielna i subtelna Rosjanka, o której potem w piosence „Autobiografia” Perfect śpiewał: „...za jej Poli Raksy twarz, każdy by się zabić dał”. Tymczasem w piosence to ona odkręciła gaz i nie zapukał nikt na czas. Co tam francuska riwiera i Anne gnająca samochodem drogą nad przepaścią z zawrotną szybkością ku zatraceniu.
Około roku 1970 zafascynuje mnie inna literacka miłość. Stanisław Dygat wyda książkę „Disneyland” (wydanie z 1965 roku), której bohater nie za bardzo będzie wiedział czy sypia z dziewczyną, w której się zakochał. Dziewczyna, kochanka, po spędzeniu nocy z chłopakiem, zanim on otworzy oczy, pobiegnie do swojego mieszkania, przebierze się w stosowne dla tej pory dnia ubranie i gdy kochanek przebudzi się, ona świeża jak poranek poda mu śniadanie. Taka była uporządkowana. Chłopcy z lat sześćdziesiątych byli jacyś tacy pogubieni – jak Zbyszek Cybulski w filmie „Do widzenia, do jutra” przy córce francuskiego konsula.
Wojna w Wietnamie i związane z nią ruchy młodzieżowe na rzecz pokoju, żelazna kurtyna, zza której przemycano płyty i książki, Radio Luxembourg słuchane nocą przez młodzież, kreujące mody muzyczne i style zachowania, wszystko to dało powód do powstania zupełnie nowej świadomości społecznej. I nasza Rozgłośnia Harcerska Polskiego Radia zacznie nadawać coraz to śmielej piosenki zagraniczne – jazz i rocka, audycje autorskie takich dziennikarzy jak Wojtek Mann, Piotr Kaczkowski czy Marek Gaszyński, a że muzyka jest siostrą miłości, socjalistyczny świat zapulsuje nowością.
W Piasecznie powstaną w latach 60. zespoły big beatowe, całkiem dobrze dające sobie radę z przebojami zespołów takich jak The Beatles, The Animals czy The Rolling Stones. Skończą się zabawy ludowe na tak zwanych „dechach”, gdzie przygrywała orkiestra kolejowa lub strażacka, a rozpocznie się era big beatu w Laminie przy ulicy Puławskiej w Piasecznie, czyli dyskoteki.
Zabawy w Laminie ściągały młodzież z całego miasta i okolic. Przychodziła na nie młodzież z różnych środowisk. Zakład posiadał dość sporą salę ze sceną, na której grał zespół muzyczny Tulipany. Były to bale specyficzne, nie to, że nieudane, chyba wręcz przeciwnie. Jedno jest pewne: kto miał zasobniejszy portfel w Laminie nie bywał, bywał np. w warszawskim, studenckim klubie Stodoła. Wszyscy mieliśmy wtedy raczej puste kieszenie, toteż aby spotkać tą wyśnioną (wyśnionego), biegliśmy do Laminy. Był tylko jeden szkopuł.
Był to czas, w którym na terenie Piaseczna istniała spora grupa gitowców. Gitowcy inspirujący się światem przestępczym, czego wyrazem był specyficzny slang i tatuaże, wywodzili się głównie ze szkoły zawodowej lub siedzieli w szkole podstawowej na zasadzie „ja mam 20 lat, ty masz 20 lat, przed nami siódma klasa” i starali się rządzić miastem. Okupowali kawiarenkę Maskotkę i bywali też w Laminie. Lepiej było z nimi żyć w zgodzie. I w pewną karnawałową sobotę w najlepsze balowałam na dyskotece w Laminie, gdy do sali wszedł boss piaseczyńskiego półświatka. Zespół muzyczny przerwał w połowie grany utwór, zrobiła się cisza i ku mojemu zdziwieniu lider zespołu ogłosił, że właśnie do sali wszedł nie kto inny tylko pan Witos. Pan Witos, witany jak książę błękitnej krwi, dumnie wkroczył na parkiet z narzeczoną i wtedy zespół zagrał tylko dla nich. Witos, git człowiek, mieszkał na rogu ulic Kilińskiego i Wschodniej, w części miasta zwanej Kradziejowem. Jakiś smutny koniec żywota przypadł w udziale temu popularnemu w mieście człowiekowi, ale nie pamiętam jaki. Niestety, wiele laminowych miłości utopiło się w alkoholu i bezsensie.
Miałam pisać o miłości, a tymczasem zeszłam do podziemia i półświatka. Nic na to nie poradzę, taka była sceneria tych lat w Piasecznie. Miłość rodziła się wszędzie, a tańce, jak przez całe wieki, najbardziej ją wspierały. Sporo piaseczyńskich szczęśliwych małżeństw, dziś babć i dziadków, spotkało się po raz pierwszy w Laminie, ale rozgrywały się tam też dramaty uczuciowe. Jeden z nich był niestety udziałem mojego kolegi Krzysia, który ponoć przeżył zawód miłosny i po zabawie rzucił się pod pociąg jadący do Radomia czy Czachówka, którym też jechała do Zalesia Górnego spora grupa młodzieży z dyskoteki. Krzyś był bardzo lubianym, radosnym chłopakiem i tym bardziej był to dla nas, młodych ludzi, duży szok. Nigdy nie pogodziłam się z bezsensem tego wydarzenia. To była pierwsza śmieć wśród moich rówieśników. Czasami, gdy myślę o tych latach i przypominam sobie salę taneczną Laminy, to widzę grupę młodych chłopaków w garniturach i tego najwyższego z nich. I wtedy pojawia się to dziwne uczucie i mówię do niego – witaj, smutku.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu Przegląd Regionalny. MIKAWAS Sp. z o.o. z siedzibą w Piasecznie przy ul. Jana Pawła II 29A, jest administratorem twoich danych osobowych dla celów związanych z korzystaniem z serwisu. Link do Polityki prywatności: LINK

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama