Te ostatnie lata przed wprowadzeniem stanu wojennego w Piasecznie, jakie były? Spróbuję opisać. Każdy, kto żył w tych czasach, ma swoją historię do opowiedzenia. W 1976 roku dostaję przydział do piaseczyńskiego przedszkola. Późne lata siedemdziesiąte, minister oświaty i wychowania Jerzy Kuberski (od 29 marca 1972 do 8 lutego 1979) wprowadza reformę oświaty, czyli dziesięcioletnią szkołę średnią. Jeszcze nie wiadomo co z sześciolatkami w szkołach, dla sześciolatków w przedszkolach też nie ma programu, jest zalecenie, żeby wprowadzać naukę czytania. Na razie improwizacja. W klasach pierwszych następuje wymiana podręczników, wycofuje się powoli elementarz Falskiego ilustrowany przez Jana Rembowskiego (pierwsze wydanie w 1910 roku).
Wchodzę do sali pełnej dzieci i dostaję oczopląsu. Czasy były takie, że grupa przedszkolna liczyła około 40 źrebaków pełnych energii i pomysłów. Ja, wyposażona w nowe idee i nową pedagogiczną wiedzę, zabieram się raźno do pracy. Dzieci, z którymi będę miała do czynienia, to sześciolatki, niby są na początku drogi rozwoju myślenia abstrakcyjnego, ale są inteligentne i bardzo kreatywne. Mają to coś, co po latach zanika na drodze niefortunnej edukacji, czyli chęć do tworzenia dzieł niezwykłych, rysunków z kompozycją i treścią, przedstawień teatralnych improwizowanych i mądrych, obrazujących otaczającą rzeczywistość. Zapał do nauki. W twórczości plastycznej potrafią zawrzeć tajemnicę swoich przeżyć, tylko wystarczy im dać szansę i wsparcie. Nie oceniać tylko pytać, wyrażać maksymalne zainteresowanie tym, co stworzyły. Ekspresja plastyczna i muzyczna dziecka w wieku przedszkolnym to mój bzik, moja pasja, wyrażona największym zachwytem nad tym, co stworzone przez młodego twórcę. Z całkowitym szacunkiem dla dzieła. Czyli braku ingerencji nauczyciela w to, co się dzieje na kartce papieru z bloku rysunkowego, w to, co powstaje z gliny, plasteliny i papieru.
I tak sobie pracuję w tym przedszkolu, codziennie wieczorem przygotowując pomoce naukowe, których nie ma w sklepach. Na szczęście nikt mnie nie kontroluje w kwestiach programowych, jedyne co trzeba robić, to systematycznie wpisywać do dziennika zajęć tematy lekcji, trzymając się ustalonego klucza. Dziennik jest najważniejszy. Wtedy jeszcze byłam przekonana, że uczciwa robota daje spokój i spełnienie. Jakże byłam naiwna! Zaczynam się konfliktować z osobą, której stanowisko nazywano „pomocą przedszkolanki”, to ona rządzi posiłkami w sali, nie podoba mi się, że dzieci nie dostają noża i widelca do drugiego dania, wszystko jedzą łyżką, nie podoba mi się, że jak niejadek nie zdąży zjeść zupy, to ziemniaki i kotlet mielony wpadają mu do ogórkowej. Woźne rządzą. I decydują, kto zostanie zaproszony lub wykluczony ze wspólnej kawy z ciastem w czasie tzw. leżakowania. Wykluczenie boli, jak wiadomo.
Dość szybko okazuje się, że ktoś mi się bacznie przygląda. I ten ktoś wygłasza opinię, że powinnam się czym prędzej zapisać do PZPR. Wzywa mnie na rozmowę i najpierw chwali. Oświadcza, że widzi, że jestem bardzo inteligentna i mądra i ma dla mnie propozycję. Otóż pewna pani X odwozi do Pałacu Młodzieży w Pałacu Kultury na zajęcia swojego syna, dziecko pozostaje tam sporo czasu i warto wyśledzić, co pani X robi w tym czasie, z kim rozmawia i z kim się spotyka. Zadanie jest proste i na pewno znakomicie sobie z tym poradzę. W tych czasach do Warszawy podróżowaliśmy autobusem PKS z przystanku naprzeciwko starej apteki i tam, jak dostanę informację, mam panią X dyskretnie obejrzeć. Robi mi się gorąco, nie umiem zaprotestować, że mowy nie ma, że nikogo śledzić nie będę. Zawsze miałam refleks „schodzącego ze schodów”, czyli jak już wyszłam z pokoju, to dopiero przeanalizowałam sytuację i układałam w myślach dialog z interlokutorem i ripostę. Jestem w panice. W rozmowie padło zdanie, że lepiej, żebym się zgodziła, bo to da mi perspektywy na przyszłość. Czyli już wiem, że te „perspektywy” właśnie się dla mnie zamknęły. Koleżanki nauczycielki, palące papierosy w małej palarni, pytają, po co zostałam wezwana i dlaczego jestem czerwona jak burak. Wtedy przychodzi mi na myśl pewna technika psychologiczna i głośno oświadczam, że zostałam wezwana po to, aby ustalić, kogo mam po pracy śledzić. Opowiadam to wszystkim , kto chce lub nie chce słuchać, większość koleżanek sądzi, że to dowcip. Tak się kończy moja kariera niedoszłego szpiega. I tak się kończy moja kariera w tym przedszkolu. Na szczęście dla mnie wybudowano przedszkole przy Al. Róż, potrzebne tam były młode siły do zagospodarowania pustych sal we własnoręcznie robione pomoce do czytania i pisania. Pani Wandzie Bartoszewskiej, wspaniałej dyrektorce, umiejącej zatrudnić w kierowanym przez siebie przedszkolu wyjątkowy personel, nigdy nie przyszło do głowy, aby mnie nagabywać w sprawie mojej ewentualnej przynależności do partii, dała nam natomiast możliwość swobodnej realizacji programu. Kupowała do przedszkola to, o co poprosiłyśmy, włącznie z serwetkami dla dzieci, aby mogły na nich położyć sztućce. Był rok 1978, od 1977 roku dzieci w przedszkolach w grupach sześciolatków były objęte nowym programem szkoły dziesięcioletniej, który to program do końca nie został zrealizowany. Miałyśmy obowiązek nauczyć dzieciaki dzielić słowo na głoski i sylaby, składać je i tworzyć proste zdania. Przyzwyczajać dzieci do liter drukowanych. W zakresie liczenia wykonywać proste działania matematyczne do 10 (metodą zabawową) i usprawniać manualnie, jako wstęp do nauki pisania. Do dziś uważam, że polskie przedszkola to najwspanialsza i zorganizowana na najwyższym poziomie instytucja naukowa.
W okolicach nowo powstałej Al. Róż, na której stawiano pierwsze bloki tonące w błocie i jak recytowały moje przedszkolaki „Aleja Róż bez amfibii ani rusz”, rosły sady jabłoniowe i wycieczka np. ulicą Fabryczną była spacerem wśród kwitnących bajecznie drzew. Jesienią niskopienne jabłonki uginały się od owoców, gałęzie wspierały drewniane podpórki, a urodzaj był zawsze zdumiewający. Szłam z całą grupą dzieci aż do torów kolejowych, po drodze ogrodnicy częstowali nas jabłkami, dziewczyny plotły wianki na głowę, a chłopaki planowali mecz w nogę. Piłka zawsze była w wyposażeniu spacerowiczów. Na rogu ulicy Fabrycznej i wtedy drogi przedłużającej nasyp kolejki wąskotorowej, tam gdzie dziś jest parking bazarku, stał dom z czerwonej cegły. W domu tym mieszkała dziwna persona. Gospodarz domu, bo o nim piszę, od czasu do czasu ubierał się w mundur rosyjskiego żołnierza, zawieszał liczne medale i tak paradował po mieście. Mówiono, że nazywa się Swobodzian, że w dowód wdzięczności i uhonorowania jego odwagi (takie zwykłe trele morele z tego okresu) dostał w Piasecznie poniemieckie gospodarstwo. Pił sporo, jak to ruskij gieroj, i wszyscy się go bali. Posturą przypominał niedźwiedzia. Na widok grupy dzieci nieruchomiał i bacznie lustrował przechodzących. Dzieciaki milkły, przyspieszaliśmy kroku. Nie potrafiłam przedszkolakom wyjaśnić, kim był. Mówiłam – relikt przeszłości.
Rozpoczęłam pracę w Szkole Podstawowej nr 5, przenosząc się z większością mojej grupy przedszkolnej do klasy pierwszej w szkole.
Przyszedł rok 1980, skończyły się wakacje, wróciłam z harcerzami z Lutola Mokrego. Hufiec ZHP Piaseczno miał niedaleko granicy z NRD miejscówkę na obozy. Już wiedzieliśmy, że podpisano w Gdańsku porozumienia sierpniowe. W telewizji wystąpił Lech Wałęsa. Do emisji tego programu telewizyjnego (na żywo) nie za bardzo byłam zdecydowana, co mam robić, to JEGO wystąpienie całkowicie mnie przekonało, że mamy Wodza przez duże W. „W” jak WOLNOŚĆ. Zdecydowanie Lecha, charyzma i pewność z jaką mówił i to, co mówił, całkowicie mnie przekonało. Na korytarzu szkolnym odbyłam lakoniczną rozmowę z dyrektor Janiną Jaworską, która zapytała, co planuję. Powiedziałam, że zakładamy Solidarność. No to róbcie, całkowita zgoda. Ta krótka rozmowa zadecydowała o moim i jej losie, no przede wszystkim o szkolnej „karierze”.
Szkoła Podstawowa nr 5 była jedyną szkołą podstawową w mieście, w której powstał NSZZ „Solidarność”.
Reklama
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze