Reklama

Obrazki z ul. Bema

Obrazki z ul. Bema

Autor: Mały domek p. Sobocińskich, spłonął kilka lat temu, ul. Bema fot: zbiory ms

W moim albumie rodzinnym jest zdjęcie, dość niewyraźne i czarno-białe. Pochodzi z czasów wojny i przedstawia ul. Bema w Piasecznie w zimowej szacie i dzieci siedzące na sankach.


Bema długo była zabudowana tylko po jednej stronie. Stały tu wtedy niskie budynki, pobudowane kiedyś naprędce pod wynajem. Po stronie zachodniej ulicy stał tylko jeden dom. Była to nieogrodzona willa pani Marianny z Jabłonkowskich, zwanej przez nas „ciocią Marysią”, dom był nowoczesny, z obszernym tarasem, na którym lubiliśmy się bawić. Dalej, aż po horyzont, ciągnęły się pola obsadzane ziemniakami, burakami pastewnymi lub fasolą. Pola te były własnością rodziny rolników Jabłonkowskich lub ich spadkobierców.

Mieszkańcy ul. Bema w czasie wojny


Przed wojną kilka domów należało tu do obywateli pochodzenia niemieckiego. W momencie, gdy przyszedł rozkaz w marcu 1941 roku do podpisania Deutsche Volkslist i zadeklarowania swojej narodowości (zwanej popularnie folkslistą), zgłosili się wszyscy do podpisania jej i co za tym idzie, podlegali np. wcieleniu do wojska niemieckiego. Jak wiadomo, nie byli to dobrzy niemieccy żołnierze, często zdarzały się w tej grupie dezercje. O tych, co podpisali DVL, mówi się na ogół źle, nazywa się ich zdrajcami, ale sprawa jest bardziej skomplikowana, niż sądzimy. Wielu z nich było zasymilowanych ze społeczeństwem polskim, wielu nie. Napiszę o tych, którzy mieszkali w domach przy ul. Bema. Chodzili do kościoła w Starej Iwicznej, dzieci posyłali do szkół polskich. Kilka osób pracowało w warsztatach kolejki grójeckiej, która przed wojną była największym zakładem pracy w Piasecznie. Była to społeczność średnio zamożna, pracowita i zgodna.

Zdjęcie z 1943 roku, dzieci z rodziny pochodzenia niemieckiego ul. Bema w Piasecznie fot: ms


Stanisław, Ślązak ze Śląska Cieszyńskiego, nie podpisał folkslisty, mimo że w jego przypadku mogło to się skończyć źle. Nie podpisał, bo jego żona Róża by mu tego nie wybaczyła. Róża Witowska pochodziła z Kałuszyna, Stanisław przybył tam około 1926 r. szukając pracy. Był rzemieślnikiem, wynajął pokój we dworze u Witowskich. Pracowity młody człowiek przypadł do gustu Helenie, matce Róży. Helena uparła się, aby młodzi pobrali się, mimo że Róża kochała innego mężczyznę – zresztą z wzajemnością. Ślub się odbył. Helena uważała, że lepszy dobry rzemieślnik niż rozparcelowany hrabia i nie pomyliła się. Róży i jej dzieciom nigdy nie zabrakło chleba i książek. Róża i Stanisław wraz z trzema córkami przybyli do Piaseczna w 1933 r. Oboje byli wówczas dwudziestolatkami. Stanisław dostał pracę maszynisty na kolejce grójeckiej. Wynajęli domek stojący przy ul. Bema, który był własnością państwa Krupskich, mieszkających na stałe w Warszawie.

Róża z córkami i małym chłopcem sąsiadów, ul. Bema w Piasecznie, 1944 r. fot: zbiory ms


Sytuacja Stanisława, jeśli chodzi o narodowość, była skomplikowana. Podam przykład: W czasie wojny zmarła jego matka mieszkająca w miasteczku znajdującym się pod Pszczyną. Tam wszyscy z rodziny byli wciągnięci na listę Eingedeutschte, za niepodpisanie tej listy groziła kara śmierci lub wysyłką do obozu koncentracyjnego. Otóż po śmierci matki Stanisław zgłosił się do szefa kolejki grójeckiej w Piasecznie z prośbą o urlop i pozwolenie na opuszczenia Generalnej Guberni. Rozmowa odbywała się w języku niemieckim. To był dla Stanisława język ojczysty i pogawędka była miła do momentu, gdy szef spytał o folkslistę. To znaczy zapytał, czy Stanisław ma dopełnione wszystkie formalności. Wówczas okazało się, że nie. Niemiec podszedł do Stanisława, spoliczkował go i wyrzucił z gabinetu. Syn nie pojechał na pogrzeb matki. Na szczęście, nie było dalszych konsekwencji. Piszę o tym dlatego, żeby uzmysłowić czytającym ten tekst, że to wielonarodowościowe Piaseczno było tyglem różnych nacji, wyznań i poglądów. W czasie wojny, już we wrześniu 1939 roku, domy z ul. Bema opustoszały i tylko w kilku z nich pozostali Piasecznianie pochodzenia niemieckiego. Strzegli oni domostwa sąsiadów dzień i noc, bo zawsze mogło się okazać, że z zamieszania wojennego skorzystają złodzieje. Spacerowali nocą po ulicy, robili dyżury i obserwowali domostwa. Żaden dom nie został okradziony, o czym z dumą poinformował Różę i Stanisława sąsiad z małego drewnianego domku. Gdy w 1944 r. przyszedł rozkaz dowódców niemieckich, aby pod karą śmierci rodziny niemieckie opuściły miasto wraz z wycofującym się wojskiem niemieckim, nadszedł czas smutnych pożegnań. Zostawiali oni swoje domy, zadbane i wyposażone we wszystko, co potrzebne w gospodarstwie domowym, bo zabrać ze sobą mogli niewiele. I wyruszyli gdzieś w nieznane, z małymi dziećmi, garstką dobytku. Mało się mówi o piaseczyńskich Niemcach i ich exodusie na zachód. I o tym, że w większości byli to porządni ludzie, wiedzący wiele o tym, kto ukrywa Żydów i do kogo przychodzą po prowiant chłopcy z lasu. Nie zdarzały się donosy wśród sąsiadów z ul. Bema.

Sąsiadki z ul. Bema, panie Skrzeszewska, Cichocka i Dąbrowska, koniec lat 40. fot: zbiory ms

Ul. Bema w latach 50. XX w


Z tych, co wyemigrowali, nikt i nigdy nie dał później znaku życia, można sądzić, że nikt z nich wojny nie przeżył. Ich domy przejęło państwo, zasiedliło je nowymi lokatorami, np. w drewnianym małym domku tu wspominanym, po wojnie zamieszkała rodzina państwa Sobocińskich. Zapewne są tacy, co pamiętają ich ogród, bo sławny był w całym Piasecznie z drewnianych wiatraczków, domków jak dla krasnali i różnych ozdób, na widok których przechodnie stawali zdumieni i zachwyceni. W latach 50. mało się mówiło o piaseczyńskiej społeczności niemieckiej, w ogóle lepiej było mało opowiadać o wojnie. A dzieci już urodzone po wojnie, jak to dzieci, nadal zbierały się do wspólnych zabaw. Jechaliśmy rowerami na tak zwany „przeładunek”, gdzie na bocznicy stały puste wagony pasażerskie. Bawiliśmy się tam w wojnę. W ogóle zabawy w wojnę były popularne. Rysowaliśmy na ziemi wielkie koło, dzieliliśmy jego powierzchnię na części to były państwa, ustawialiśmy się w tych „państwach”, potem wołaliśmy komu wywołujemy wojnę. Do tej zabawy potrzebny był tylko patyk. Na ulicy graliśmy w kometkę, ruch był tu niewielki, w sumie tylko pieszy. Czasami przejechała furmanka z panem Józiem Lewińskim, którą ciągnął spracowany koń. Czasami przejechał pan Michał Turek, ciągnący duży wózek z dyszlem, ale to tylko we wtorek lub piątek. Jechał na targ sprzedać kaszę i fasolę ze śnieżnobiałych woreczków. Obok niego dreptała żona Antonina, oboje właściciele domu przy ul. Bema. Gdy pan Turek zmarł, spotkałam jego żonę stojącą na ulicy i wpatrzoną w dal, zagadałam do niej. Powiedziała, że czeka na męża, bo zupa gotowa, a jego nie widać. Nie wiedziałam, co jej odpowiedzieć, pokiwałam tylko głową, że rozumiem. Inna sąsiadka, pani Dziadkiewiczowa, smażyła placki ziemniaczane i częstowała nimi dzieciaki bawiące się na podwórku, bo dzieci nie mogły być głodne. Jeszcze ta wojna w nas była.

Po co to wszystko napisałam? Bo ciągle we mnie tkwi ten smutek, gdy pomyślę o losie zwykłych ludzi uwikłanych w wielką politykę.

Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu Przegląd Regionalny. MIKAWAS Sp. z o.o. z siedzibą w Piasecznie przy ul. Jana Pawła II 29A, jest administratorem twoich danych osobowych dla celów związanych z korzystaniem z serwisu. Link do Polityki prywatności: LINK

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama