Ulica Henryka Sienkiewicza, zwana jeszcze w latach 20. XX wieku ulicą Graniczną, po części stanowiła granicę miasta. W latach 30. XX wraz z budową kolei szerokotorowej rozpoczął się rozkwit miejsca, o którym chcę opowiedzieć.
Ten fragment miasta Piaseczna składał się z kilku charakterystycznych obiektów pełniących różne funkcje. Wyznaczając wierzchołki trójkąta, pierwszy punkt to przystanek wąskotorowej kolejki grójeckiej zwany Wiaduktem. Tory kolejki biegną niewielkim nasypem wzdłuż ulicy Sienkiewicza, potem wiaduktem nad torami kolei radomskiej. Drugi punkt to róg ulic Sienkiewicza i Dworcowej, niewielkie wzniesienie, po obu stronach którego w dole wybudowano domy. Dachy ich są prawie na wysokości szosy.
Wchodząc w ulicę Dworcową, mijamy kilka budynków i dochodzimy do punktu trzeciego, czyli dworca kolejowego PKP. Stacja Wiadukt, dworzec PKP i dom, o którym chcę napisać, to trzy miejsca jakby z różnych urbanistycznie przestrzeni. Dziś ta przestrzeń jest wypełniona blokami, poznikały jednorodzinne domki i sady z orzechowymi drzewami, kolej wąskotorowa straciła swoje komunikacyjne znaczenie. Trudno sobie dziś wyobrazić, że dworzec PKP stał kiedyś za miastem.
Jeszcze w latach sześćdziesiątych XX wieku ulica Dworcowa zabudowana była tylko po stronie zachodniej. Przeciwległa strona ulicy biegła od nasypu, u podnóża którego znajdował się obszerny ogród, w którym stał dom należący do ulicy Poniatowskiego, tuż za nim drewniany dom astronoma Krassowskiego i w pewnej odległości rotunda pełniąca rolę obserwatorium astronomicznego. Naprzeciwko dworca były ogrody. Idąc od strony miasta Piaseczna w stronę dworca PKP, jeśli pogoda sprzyjała i nie było błota po kolana, mieszkańcy skracali sobie drogę do stacji skręcając tuż przy ulicy Bema w dość szeroką drogę i wtedy przechodzili obok zarośniętego ogrodu, w którym stała w gąszczu krzewów od lat zapomniana rotunda, obiekt tajemniczy i zadziwiający konstrukcją. W czasie roztopów jesiennych i wiosennych, wtedy gdy obowiązkowe były kalosze, do dworca PKP maszerowano chodnikiem wzdłuż ulicy Sienkiewicza pod górkę, skręcano w ulicę Dworcową i mijając po lewej stronie kilka zabudowań, dochodzono do stacji kolei Warszawa – Warka – Kraków. Przed budynkiem dworca można było odpocząć na ławkach ustawionych dookoła sporej wielkości klombu kwiatowego. Dziś po klombie kwiatowym nie ma ani śladu, w tym miejscu jest wyasfaltowany obszerny plac, ostatni przystanek autobusu 709 i kilku autobusów „L”. Nie ma też śladu po ogrodach. W miejscu, w którym stało obserwatorium, drewniany dom Krassowskich i dom Boczkowskich, stoją bloki. Ulica Poniatowskiego została zabudowana prostymi w formie apartamentowcami. Ciekawostką jest, że przy jednym z bloków, stojącym w miejscu willi z ogrodem, czyli w punkcie wyznaczonym przez nas jako wierzchołek trójkąta, na trawniku leżą dwie kolumny. Kolumny te są częścią stojącego tu niegdyś domu, podtrzymywały taras z ciężkimi tralkami, zostały pieczołowicie przechowane przez budowniczych osiedla i są świadkami interesującej historii tego miejsca. Nieistniejący dziś dom z dwiema kolumnami został wybudowany przez Jana Jabłonkowskiego. Jan – budowniczy wielu domów w Piasecznie w latach 30. XX wieku i później – mieszkał przy ulicy Sienkiewcza róg Szpitalnej (dawniej Słowackiego). W podobnym stylu wymurował dom dla swojej rodziny. Dom Jabłonkowskich zachował się do dziś. Obecny właściciel, wnuk Jana, Wojciech, unowocześnił budynek. Oba domy wybudowane przez Jana Jabłonkowskiego miały stylowe, mansardowe, łamane dachy pokryte czerwoną dachówką. Myślę, że domów w tym stylu w Piasecznie można naliczyć kilkanaście i są charakterystyczne dla epoki, w której je budowano.
Przed 1939(?) rokiem właścicielami domu z ulicy Poniatowskiego byli państwo Boczkowscy. Po wojnie dokwaterowano lokatorów. Pani Boczkowska, przedwojenna urzędniczka, naczelniczka warszawskiej poczty i jej mąż, prawnik, zamieszkiwali ten dom jeszcze do około roku 70. XX w. Pamiętam ich jako dwoje niewysokich, siwych staruszków spacerujących niedzielą ulicą Sienkiewicza, zawsze trzymających się za ręce, wyglądających jakby z innej epoki i budzących mój podziw. Zakochana para, która ma wiele wspólnych tematów do omówienia. Takie dwie połówki jabłka, co to miały szczęście odnaleźć się i połączyć. Po ich odejściu z tego świata willa przypadła w spadku Krystynie i Henrykowi Starachowskim. Anna, synowa właścicieli, opowiedziała mi, że lubiła wchodzić na strych domu i oglądać znajdujące się tam skarby. Sama uzdolniona muzycznie i zawodowo zajmująca się muzyką odszukiwała w stertach czasopism i książek partytury, albumy z nutami i zeszyty do nut świadczące o tym, że mieszkanką/mieszkańcem tego domu był ktoś, kto umiłował muzykę i grał na kilku instrumentach. Inną ciekawostką tego strychu były albumy i czasopisma traktujące o modzie i szyciu, ręcznie malowane obrazki do przedwojennych żurnali świadczące z kolei o tym, że osoba będąca kiedyś ich właścicielką czy właścicielem była jeśli nie kreatorem mody, to kimś o dużym talencie plastycznym.
W 1981 roku, zimą w czasie stanu wojennego, a zima tego roku była bardzo śnieżna i mroźna, Anna, moja rozmówczyni, pewnego wieczoru była sama w domu z maleńkim synkiem o imieniu Mieszko. Mąż oficer WP służący w jednostkach lotniczych był skoszarowany w swojej jednostce. Czas był upiorny, wprowadzona godzina policyjna wyludniała miasto. Telefony często awaryjne, nie zapewniały kontaktu ze światem. Samotność z niemowlęciem w dużym domu w taki czas to dość nieprzyjemna rola. Dom staje się mało przyjazny, szczególnie gdy z pustego ogrodu, jak się wydawało, zaczyna dochodzić dziwny, stłumiony pogłos. Zaczyna działać wyobraźnia. Ktoś, kto jest przyzwyczajony do dźwięków w starym domu, lekceważy je, znam to z autopsji, w ciszy nocy nawet tykanie zegara staje się bardzo głośne, nieprzyzwyczajonego lokatora niepokoi każde stukniecie. I nagle w tej ciszy następuje huk. No niby zwyczajnie! Z dachu spadła wielka pryzma śniegu, tylko tyle i aż tyle, żeby Anna tę noc zapamiętała do końca życia i opowieść stała się anegdotą rodzinną.
Takie oto opowieści ze starej, nieistniejącej willi, po której ocalono zgrabne kolumny podtrzymujące dach urokliwego ganku. Ktoś, kto zadecydował o pozostawieniu fragmentu domu, jako świadectwa jego tu niegdyś istnienia, ma romantyczną duszę i dlatego warto było opowiedzieć tę historię.
Kosztowny w utrzymaniu dom stał się dla właścicieli ciężarem, sprzedali go budowniczym osiedla i przez nich został zburzony. Osiedle szybko zaludniło się, gdyż miejsce do mieszkania wygodne, komunikacja wymarzona, a bliskość lasów, górek i zagajników Zalesia Dolnego zachęca do rekreacji.
Cdn.
W części drugiej opowieści spróbuję napisać historię dworca PKP, przedstawię twórców tego ciekawego architektonicznie obiektu i udam się w podróż po wnętrzu funkcjonalnej bryły.
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze