Długa, parterowa, murowana oficyna, w której każda rodzina miała osobne wejście do swojego mieszkania przez ganek, stała obok drewnianego domu, w którym był sklep pani Wieczorkiewiczowej. Na podwórko wjeżdżało się bramą obok kamienicy, w której była pracownia fotografa. Po sąsiedzku stał, od strony ul. Kościuszki, modrzewiowy dworek, pełniący od dziesięcioleci rolę restauracji. Tu mieszkali bracia Jacek i Wojtek Mrówczyńscy z rodzicami i babcią. Mama braci, pani Mrówczyńska była znaną w mieście pediatrą, miała tu gabinet lekarski. Obok, od strony ulicy Kościuszki stał trzeci dom, to był dom pani co robiła najsmaczniejszy żurek w mieście. Dziś na tym obszarze stoi wielki sklep Biedronka i są parkingi.
Atrakcje, jakie niosło mieszkanie na środku miasta
Podwórko Jadwigi było, z wielu powodów, jednym z najatrakcyjniejszych w Piasecznie. Po pierwsze mieszkało tu dużo dzieci, w każdej rodzinie po dwoje, troje, a rodzin było kilkanaście. Często zbierała się cała gromada dzieciaków i był świetny zespół do zabawy w podchody. Podchody można było robić po całym mieście, mało wtedy jeszcze samochodów jeździło, było bezpiecznie. W ogóle dzieci z tego podwórka miały sporo atrakcji, bo do atrakcji trzeba zaliczyć sąsiedztwo cmentarza, fotografa Renau, cukierni państwa Bińkowskich no i bajkowego sklepu pani Wieczorkiewiczowej, a jeszcze naprzeciwko, przez ulicę, lodziarni cukierników Przestępnych.
Sąsiedztwo cmentarza
Dzieci wracając ze szkoły, wstępowały na cmentarz, porządkowały groby, szczególnie te maleńkie pod murem cmentarnym, układały na nich białe kulki śnieguliczki w kształt krzyża.
Kondukty żałobne szły przez całe miasto, słychać było bicie dzwonów u św. Anny, pogrzeb zbliżał się do krzyża, czyli do skrzyżowania ulic Sienkiewicza i ul. Kościuszki, to dzieci z podwórka szybko biegły na cmentarz. Trumny były często przy grobach otwierane i można było zobaczyć nieboszczyka. Częste były pogrzeby małych dzieci. Kiedyś zmarła dwunastoletnia córeczka pani mieszkającej niedaleko, to jej mama zaprosiła przechodzące dzieci, aby weszły do domu i pożegnały dziewczynkę. Śmierć mieszała się z życiem, dzieci nie do końca rozumiały jej istotę, więc budziła w nich niepokój.
Fotograf i cukiernicy
Niewątpliwą atrakcją było sąsiedztwo pracowni fotografa Renau. Samo robienie zdjęcia przez pana Renau seniora to było misterium – najpierw trzeba było być ustawionym, to trwało długo, bo fotograf sprawdzał ułożenie każdego szczegółu ubrania, potem kazał odpowiednio wysunąć brodę i zwilżyć językiem usta, na koniec podchodził do aparatu, ustawiał go, podnosił do góry rękę i wołał – Tu leci ptaszek, tu leci ptaszek! I trzeba było patrzeć w to miejsce. Pan Renau wywoływał też klisze z wakacji i uroczystości rodzinnych. Zdjęcia zawsze wychodziły znakomicie, wszyscy byli zadowoleni, nie to co teraz. Co zdjęcie do dowodu to makabra, a potem patrz na nie przez lata. Miał Renau duże powodzenie, szczególnie ciekawe były soboty, bo wtedy pod zakład zajeżdżały limuzyny, z których wysiadały pary świeżo zaślubionych małżonków. Panie w ślubnych sukniach, jak z zagranicznego żurnala, bajecznych, w długich lub krótkich welonach, zawsze robiły na dziewczynkach z podwórka duże wrażenie. Każda dziewczynka marzyła, że kiedyś ubierze się w taką piękną suknię i po ślubie przyjedzie do fotografa Renau zrobić sobie ślubną fotografię. Jak się skończył spektakl u fotografa, to trzeba było pobiec do cukierni Bińkowskich. Tam odbywała się uczta. Ciastka sprzedawane w gablotach, były wykrajane z blach ze środka, cukiernik by się spalił ze wstydu, gdyby ciastko było z brzegiem od blachy. Blachy dawano dzieciakom z podwórka, aby wyjadły okrawki, to było przepyszne. Do Bińkowskich przyjeżdżali Cyganie i przywozili specjalne naczynia do pieczenia, patelnie i garnki. Sposób produkcji naczyń był tajemniczy i strzeżony przez Romów. Przychodziły gospodynie z masłem swojej roboty, a w dużych i okrągłych kobiałkach przynosiły najświeższe jaja. Wszystko musiało być przedniej jakości. Bińkowscy mieli dom w Zalesiu Dolnym, tuż przy ul. Redutowej. Państwo Bińkowscy przeżyli tragedię, ich syn wyjechał motorem z ogrodu i wpadł pod kolejkę wąskotorową przy ul. Redutowej w Zalesiu Dolnym. Chłopiec zginął na miejscu. Pani Bińkowska kochała dzieci, częstowała je czym mogła. Jadwiga pamięta też ciastka na wagę i pyszne pierniczki pieczone na święta.
Czytaj także: Pali się! Czyli rzecz o piaseczyńskich strażakach
Kolejka grójecka dla dzieci
Dyrekcja kolejki grójeckiej oferowała dzieciom też szereg atrakcji. Największą z nich był telewizor.
Telewizor „Wisła” był zamykany w szafie, na górze świetlicy w czerwonym budynku na końcu stacji. Dzieciaki przybiegały na filmy dla dzieci i w maju na relację z wyścigu pokoju. Wszystkie dzieci znały nazwiska kolarzy. Mówiło się na przykład z dumą: Królak i Gazda to polska jazda.
W świetlicy prowadzono dla dzieci zajęcia grupowe. Dużym powodzeniem cieszył się taniec i zajęcia plastyczne.
Rodzice
Tata Jadwigi był kolejarzem, pełnił rolę kierownika pociągu. Często nie było go w domu. Szedł na służbę i jechał do Nowego Miasta, nie było go dwa dni, bo obsługa pociągu nocowała na stacji końcowej. Tak się zdarzało, że jak ktoś nie przyszedł na służbę to umyślny biegł z kolejki do pana Kazimierza, stukał w okno i wołał – panie Kaziu! Panie Kaziu! Pan przyjdzie na służbę, bo pociąg nie może odjechać, bo nie ma kierownika pociągu. – wtedy żona Halinka szykowała termos z herbatą, kanapki i wyprawiała męża na służbę. Bo praca w na kolejce nazywała się służbą. Mimo tego, że Kazimierz dużo pracował, zawsze miał czas dla swoich trzech córek. Mama Halinka też. Halinka jako bardzo młoda dziewczyna, rozpoczęła prace na piaseczyńskiej poczcie. Spodobała się jej praca telefonistki. Rozmowy telefoniczne w tym czasie były łączone przez centralę i rola telefonistki była ważna. Dziś ten zawód odszedł do lamusa, ale w latach czterdziestych, gdy abonent po dzwonku telefonu i podniesieniu słuchawki słyszał – Proszę czekać będzie rozmowa – dostawał wypieków z emocji i liczył na telefonistkę, że wykaże się cierpliwością i potraktuje właściwie rozmówców i sprawnie ich połączy. Praca na poczcie w Piasecznie po wojnie była trudna, bo centrala była obiektem zainteresowań Urzędu Bezpieczeństwa, ale i też stacjonujących jeszcze w Piasecznie Rosjan. Praca na poczcie to była tradycja rodzinna, bo dziadek, ojciec mamy Jan Węcławiak też pracował na poczcie, najpierw na Placu Bankowym w Warszawie, a potem przeniósł się do Piaseczna i stąd odszedł na emeryturę. Pan Jan był dyrygentem/kapelmistrzem orkiestry strażackiej. Po wojnie gromadził instrumenty, reperował to co mógł, sam umiał grać na wielu z nich. Uczył młodzież gry na kilku instrumentach. Cdn.
Napisz komentarz
Komentarze