Reklama

Piaseczno w opowieści Bogumiły Gaweł

Piaseczno z końca lat 50. aż do 70. to miejsce budowy wielu obiektów, które unowocześniały miasto. Aż dziwne, że nikt wówczas nie prowadził pamiętników, a jeśli nawet, to przepadły gdzieś na śmietnikach historii.
Blok przy ul. Kościuszki 18 w roku 1973
Blok przy ul. Kościuszki 18 w roku 1973

Autor: zbiory autorki

Moja rozmowa z panią mgr inż. Bogumiłą Gaweł, mam nadzieję, pokaże klimat tamtych lat i odpowie na pytania, kiedy i w jaki sposób gazyfikowano miasto. W jakich latach kładziono kanalizację i wodociągi? I jeszcze ciekawe pytanie: kiedy powstała przychodnia zdrowia przy ul. Fabrycznej? Bogusia, jak nazywamy panią inżynier, to absolwentka Politechniki Warszawskiej, osoba niebywale skrupulatna w pracy i dlatego cenna dla każdej firmy, szczególnie gdy firma posiadała dział inwestycji. Jej droga zawodowa to: Zelos, Stolbud, Gospodarka Komunalna, Polkolor i w końcu Thomson. W roku 1999 przeszła na emeryturę.  

Blok przy ul. Kościuszki 18

Obszerny, kilkuklatkowy blok oddany do użytku na przełomie lat 1960/61 był przewidziany dla pracowników zakładów Lamina, Zelos i urzędników pracujących w piaseczyńskiej administracji. Gawłowie dostali przydział mieszkania w roku 1960. To było wymarzone mieszkanie. Bardzo wygodne, blisko przystanków, apteki i licznych sklepów. Okna wychodzące na wschód dawały możliwość obserwacji rytmu miasta. Przystanek autobusowy vis a vis starej apteki, na którym od wczesnych godzin porannych zbierał się spory tłum ludzi, stanowił wówczas centrum miasta. Bogusia opowiada o tragedii, która się tu wydarzyła i pozostała na zawsze w jej pamięci. Oto mężczyzna, najwidoczniej wracający z piaseczyńskiego targu, trzymający w ręku puste łubianki usiłował wsiąść do autobusu. Tłok był tego dnia, jak każdego, duży. Drzwi autobusów wówczas zamykały się na klamkę i autobus ruszył z niezamkniętymi drzwiami oraz wiszącymi „winogronami”, jak nazywano ludzi stojących na schodkach w niedomkniętych drzwiach. Nieszczęśnikowi z łubiankami nie udało się wsiąść do środka pojazdu. Stał na schodkach i z nich spadł. Tylne koła autobusu przejechały nieszczęsnego pasażera. Jeszcze się podniósł, dwóch mężczyzn chwyciło go pod ramiona i biegiem do pogotowia ratunkowego, czyli od przystanku kilka domów. Karetka na sygnale pędziła z nim do szpitala warszawskiego. Niestety zmarł w karetce. Scena obserwowana przez wielu mieszkańców bloku z okien i balkonów przez lata była wspominana.

Przystanek autobusowy do Warszawy przy ul. Kościuszki w latach 70. fot: zbiory autorki

Sąsiedztwo ul. Nadarzyńskiej dawało temu miejscu specyficzny klimat, no bo kto nie pamiętałby kobiety zatrudnionej przy porządkowaniu chodników? Było ją słychać od świtu zamiatającą miotłą chodniki, dźwięk był charakterystyczny i ten jej głos! Na widok syna wracającego rankiem z zabawy nocnej (zdarzało się to często, a widziała go już z dużej odległości jak szedł pod „dobrą muchą”) wygłaszała zachrypniętym głosem wiązankę, a właściwie wiąchę złożoną z wielu niecenzuralnych słów, a repertuar miała bogaty. Do tego dźwięku miotły dołączał się dźwięk skrzynek z butelkami mleka ustawianymi przed sklepem spożywczym, tym na parterze budynku. Budziki mieszkańcom były niepotrzebne.

Blok przy ul. Kościuszki 18 w 1963 r. fot: zbiory Jerzego Duszy

Zatłoczone autobusy, w ogóle zła komunikacja, to było jeszcze nic. Najgorsze było zaopatrzenie sklepów. Bogusia, młoda matka, kupowała warzywa u Zielińskich, mięso obok w sklepie u Zosi i Frania Rowińskich. Zaczynało się od stania w kolejce i czekania na dostawę. Gdy w sklepie były puste haki, kolejka przed Bogusią była mała, w chwili, gdy przyjeżała dostawa, nagle wyrastał tłum. Pani Rowińska zauważyła, a oko miała analityczne, że młoda kobieta odchodzi parę razy z niczym i pewnego razu zawołała do niej – paniusiu, podejdź no tu do mnie! Podała zawiniątko i kazała zapłacić. I tak od tego czasu odbywało się kupowanie u Rowińskich. Pani Rowińska miała szacunek dla młodych matek.

Stara apteka, w tych czasach jedyna w mieście, też była ciekawym miejscem. Budynek od strony ul. Nadarzyńskiej i ul. Kościuszki otoczony był barierkami, a przy barierkach kwaterowała grupka mężczyzn z fioletowymi nosami, którzy prosili o parę groszy na piwko. I trzeba było dać te 2 zł. Odwdzięczali się następnym razem radosnym: „Dzień dobry, panie inżynierze”.

Koniec urlopu macierzyńskiego, trzeba iść do pracy

Urlopy macierzyńskie trwały w tych czasach 3- 4 miesiące, Bogusia powinna wrócić do Laminy, ale okazało się, że trwała tam budowa diod mocy, poważna sprawa i miejsca dla młodej inżynier przy budowie nie było. Tymczasem rozpoczęto budowę przychodni zdrowia przy ul. Fabrycznej. Zatrudniony tam kierownik budowy został wyrzucony z pracy, zatem pojawiło się miejsce dla nowego. Młodą inżynier przyjęto z dużym entuzjazmem. Okazało się, że zwalniając poprzedniego kierownika, nie sporządzono protokołu zdawczo-odbiorczego i trzeba było na początek zrobić remanent. To było wbrew przepisom, no ale cóż, taka rzeczywistość budowlana. Bogusia sporządzała protokół, liczyła cegły, liczyła cały materiał budowlany i okazało się, że są poważne braki. Nie było tajemnicą dla nikogo, że kierownik sprzedawał, co się dało, a pieniądze zamieniał na alkohol. Dramat też był z tym, co już zostało wybudowane. Niby gotowe już były piwnice z zalanym stropem – w nich miały być według projektu gabinety rehabilitacji, laboratoria, rentgen i inne pracownie. Okazało się jednak, że piwnice są za niskie. Dlaczego? Ot, zwyczajna pomyłka szalonego budowniczego. Straciliśmy szansę na większą i wygodniejszą przychodnię. W tej wysokości ścian trudno było zamontować drzwi i trzeba było skuwać posadzkę, bo przecież sufitu skuć nie było można. Piwnice wybudowane niezgodnie z projektem do dziś nie służą temu, co było w zamyśle architektów.

Przychodnia przy ul. Fabrycznej w 1981 r. fot: Jerzy Dusza

Wezwanie do sądu

Remanent ujawnił kradzież materiałów, władze Stolbudu musiały jakoś zdefiniować sytuację i odszukać winnych. I tak nasza pani inżynier dostała wezwanie do sądu, gdzie obciążyli ją wysoką kwotą za materiały, które zniknęły, a ona przecież tak skrupulatnie je policzyła. Proste: poprzedni kierownik zniknął, to trzeba obarczyć winą tego, który jest pod ręką… Pani inżynier Bogumile groził wyrok za niedopatrzenie. Okazuje się, że nie powinna była przyjąć pracy bez protokołu zdawczo-odbiorczego. Sytuacja była iście kuriozalna, bo to ona przecież uporządkowała budowę, doprowadziła obliczeniami do wykazania stanu faktycznego i teraz miała odpowiadać za cudze winy. Nieważne, kto zawinił, ważne, kto zostanie złapany. Takie były obyczaje na budowie socjalistycznej ojczyzny. Na szczęście energiczny kierownik zakładu wyjaśnił sytuację i wycofano sprawę z sądu. Ale przez kilka miesięcy było dość nerwowo w rodzinie Bogumiły… Cdn.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama