Znowu mnie wzięła tęsknota na wiosnę za Skolimowem, gdzie mieszkałam z babcią Anną na ul. Prusa 15, w czasach gdy robiłam maturę w LO 34, w Piasecznie przy ul. Chyliczkowskiej. Mieszkanie babci było na ostatnim piętrze, dziś pięknie odnowionej kamienicy, dawnego pensjonatu Danuty Szczerskiej. Tamten maj był wyjątkowo ciepły. Okna otwarte i w szeroko otwarte okno mojego niewielkiego pokoiku wchodziły gałęzie brzozy, świergot ptaków i dźwięk pompy studni w ogrodzie, pachniało czeremchą i jaśminem. Leżałam na dywaniku, przede mną testy z matematyki zrobione przez Andrzeja Koprowskiego, mojego nauczyciela matematyki i tak uczyłam się sinusów, tangensów i innych ogromnie potrzebnych cosinusów. Od czasu do czasu odwiedzał mnie tu Piotrek Hertel, syn znanego Skolimowskiego historyka, przynosił mi zrobione przez siebie ozdoby z koralików i włączaliśmy płytę z parafrazami jazzowymi Beatlesów, muzyki skomponowanej przez Namysłowskiego. Słuchaliśmy w milczeniu. Nie wiedziałam, że kiedyś tak bardzo za tym zatęsknię.
Na pierwszym piętrze willi mieszkała bardzo miła pani, która była barmanką w restauracji Pod Sosnami. Tylko ona miała ujęcie wody w łazience i w ogóle łazienkę z prawdziwą wanną, żeby zrobić herbatę, trzeba było chodzić do niej, czyli piętro niżej z kubełkiem po wodę. Na naszym stryszku była wspólna ubikacja, ale wody nie było. Takie czasy.
Pod Sosną

Wracając do pani bufetowej i restauracji Pod Sosną (lub Pod Sosnami, zapamiętałam inna nazwę niż pan Koss) przy ul. Prusa 11. Niestety budynek restauracji dawno rozebrano i postawiono tu budynek, w którym można kupić pieczywo. Mimo, że babcia Anna dobrze gotowała, wpadałam do restauracji Pod Sosną i zamawiałam mielonego z buraczkami i piure z „sosem” ze smażonych kotletów, a te były smażone na smalcu ze skwarkami, żaden tam olej słonecznikowy. W kotletach było sporo bułki tartej, tak z 80%, ale to nie znaczyło, że były niesmaczne, były pyszne. Nazywaliśmy je „bułczakami”. Po bułczakach, które kosztowały grosze, można już było do końca dnia nic nie jeść, były syte i dlatego stołowali się tu studenci, co mieli ograniczone fundusze. Pan Tadeusz Koss, zacny obywatel Skolimowa, nazwał tę restaurację wytworem PRL-u, opowiadał o klientach restauracji piękne historie. Ciekawym klientem restauracji był pan, który przychodził punktualnie o godz. 17.00, zamawiał 5 setek wódki i zakąszał je bajaderką czytając Express Wieczorny.
Zabawna historia dotyczy pewnego wozaka i jego konia. Otóż w okolicy wszyscy ogrzewali mieszkania węglem, który był dowożony wozami do komórek i piwnic. Było trzech wożących węgiel do Skolimowskich willi: pan Krzemiński, który miał 3 synów, a oni byli postrachem „na dechach”, czyli podczas tańców organizowanych dla mieszkańców, drugim wozakiem był pan Wiśniewski, brunet, piękny mężczyzna i trzecim pan Sarzała (?). Gdy Sarzała rozwiózł węgiel, jego kobyła sama zajeżdżała Pod Sosnę, bo Sarzała był już pod „dobrą datą” i ledwo schodził z wozu. Bufetowa nie chciała go obsłużyć, mówiła do niego, że powinien na dziś zakończyć dzień i jechać do domu. Woźnica był uparty i zawsze dopinał swego. Gdy bufetowa kategorycznie odmówiła podania alkoholu, wtedy woźnica zamawiał obiad u kelnerki i do obiadu wódkę. Kobyła zaprzężona do wozu stała przed restauracją i czekała. Jak nie dostała do wypicia kufla piwa, to nie było mowy o ruszeniu spod restauracji. Wypiła kufel piwa, po czym wiozła śpiącego na wozie pana Sarzałe do domu.
Nie ma już tego klimatu starego Skolimowa i tego zapachu sosnowej żywicy. Nie ma tych barwnych ludzi. Pan Tadeusz Koss piękny gawędziarz, który mieszkał od powstania warszawskiego na stałe w Skolimowie, gdyż jak opowiadał z majątku Kossów po wojnie został tylko dom w Skolimowie, odszedł pięć lat temu.
Skolimowianka
Pan Tadeusz Koss mile wspominał Skolimowiankę, restaurację, która była naprzeciwko stacji kolejki wąskotorowej Skolimów. Stała na rogu, modrzewiowy dom. Była to dawna karczma, wybudowana za zezwoleniem sędziego Wacława Prekera właściciela Skolimowa. Wystrój tej karczmy był bardzo piękny, stylowy, stały tu podróbki ludwikowskich mebli wykładane czerwonym pluszem. Prowadził ją pan Jackowski, a pierwszym ważnym gościem bywał u niego bohater tysiąca anegdot Wieniawa Długoszowski, przyjeżdżający tu konno. Przed wojną grywał tu na fortepianie sam Jerzy Petersburski, autor takich przebojów jak tanga „Ta ostatnia niedziela”. Tu bawiła się elita warszawskiego towarzystwa. Goście wynajmowali dwa wagony kolejki wilanowskiej, zajeżdżali pod samą restaurację i bawili się do białego rana. Jednym z ostatnich bali, już przy zamkniętej restauracji w 1945 r. był kinderbal, bo pan Jackowski miał córkę i zaprosił tu dzieci na jej uroczystość, na balu był też młody Koss i potem opowiadał o balu i wystroju Skolimowianki.

U Berentowicza (najpierw Cafe Riviera)
Ojciec pana Tadeusza Kossa był przedwojennym oficerem ułanów i adwokatem, i jak opowiadał pan Tadeusz, ułani spotykali się u Berentowicza z żonami i siadali pod obrazem. Obraz był bardzo duży i przedstawiał „szczwanie lisa konno”, czyli polowanie na lisa, było to miejsce zastrzeżone dla specjalnych gości. Obiad tu był, jak opowiadał pan Koss, rytualnie podawany. Zamawiano raki w koprze w kociołkach i towarzystwo licytowało, czy będą przepijać według ustalenia, czyli po pierwszym raku jedna wódka czy po piątym. Żony optowały za „po piątym” a ułani, jak wiadomo, za kołnierz nie wylewali, byli za opcją pierwszą. Raki podawane były w specjalnej, pięknej, posrebrzanej zastawie.
Był też tu tak zwany „gabinet” dla jeszcze bardziej wyjątkowych gości. A po drugiej wojnie jak przyjeżdżał premier Cyrankiewicz zamykano restaurację dla innych gości. Wracając do ułanów. Czasami bywało tak, że do stolika ułanów przyłączał się właściciel Franciszek Berentowicz i zaczynały się śpiewy ułańskie. Zaczynano od piosenki:
I ta co smyczkiem rwie
I ta co w puzon dmie
I ta z dużym bum bum
zrobiła mi w głowie szum
potem rozlegał się gromki chór: „.. na stos rzuciliśmy nasz życia los...”
Kurczak z nadzieniem według przepisu Berentowicza (pieczony w piekarniku)
Drugim, po rakach w koprze, daniem podawanych w restauracji u Berentowicza był kurczak z nadzieniem. Nawiasem mówiąc, to obie moje babcie Anna i Róża przyrządzały kurczaka według przepisu obowiązującego u Berentowicza, ale piekły go w prodiżu, nie w piekarniku kuchni węglowej. Kurczak musiał być wybiegany, najlepiej na własnym podwórku. Oskubany, wypatroszony i opalony, posolony czekał na nadzienie. Nadzienie składało się z suchej bułki moczonej w mleku, następnie dobrze odciśniętej z mleka, sporej ilości natki pietruszki, surowego jajka (białko ubite), trochę wątróbki z kurczaka, rodzynek i łyżki masła. Solone i popieprzone nadzienie mieszano i wkładano do brzucha kurczaka i zaszywano. Poezja upieczona na złoto !!!
Nie ma już pana Tadeusza Kossa i Piotrka Hetla, pogubiły się gdzieś w czasie moich licznych przeprowadzek koralikowe, kolorowe bransoletki od Piotra. W miejscu „placu sportowego” stoi budynek przedszkola. O Franciszku Berentowiczu też już się nie opowiada anegdot.

Napisz komentarz
Komentarze