Reklama

Zygmunt Stanek, czyli o rowerach i samochodach

Zygmunt Stanek, czyli o rowerach i samochodach

Mam przed sobą na rozległym blacie stołu kolekcję zdjęć z rajdów samochodowych, a na zdjęciach Rajdowe Piaseczno.


Dziś to brzmi dość tajemniczo i kojarzy się ostatnio z uciążliwymi drifterami, a przecież były lata, gdy sport samochodowy gościł w mieście i mogliśmy być dumni z zawodnika z Piaseczna, mającego na koncie szereg spektakularnych zwycięstw w rajdach i wyścigach samochodowych. Sportowca, który miał ciekawe pomysły w rasowaniu aut rodzimej produkcji i jednocześnie znakomitego rzemieślnika – szklarza. Udało mi się namówić, mimo braku czasu z jego strony na opowieść i oto jest. Mój rozmówca ciągle wygląda jak niegrzeczny chłopak, jest wyjątkowo interesującym gawędziarzem, charyzmatycznym człowiekiem, jego opowieść fascynuje.

Wyścig dokoła Mazowsza 1969r, kanapka po mecie w Płońsku fot: z albumu Zygmunta Stanka

Kolarz Zygmunt Stanek


Poznał Piaseczno w 1964 r., kiedy zaczął uprawiać kolarstwo w klubie Warszawianka na Mokotowie przy ul. Odyńca. Kolarze mieli wówczas treningi na trasie Warszawa – Góra Kalwaria. Ulica Puławska była w tym czasie jednostrumieniowa, wzdłuż szosy biegły tory kolejowe ciuchci, czyli kolejki grójeckiej i dużą atrakcją dla młodych kolarzy było ściganie się z pociągiem. Raz wygrywała ciuchcia, a raz kolarze. Ciuchcia miała stacje i w końcu przegrywała, ale ile było z tego powodu radości! Trening był ciężki bo z Góry Kalwarii jechali jeszcze do Grójca, a czasami nawet do Warki i z powrotem do Warszawy. I tak trzy razy w tygodniu, po ponad 120 km. Ze wspomnień pana Zygmunta: „W drugim roku uprawiania kolarstwa, po wygraniu kilku eliminacji, wystartowałem w małym Wyścigu Pokoju. Pierwszy etap był dramatyczny, leżałem w dwóch kraksach. Gdy podnosiłem się z asfaltu, podjechał do mnie na motorze Stanisław Królak i mówi do prowadzącego motor Elka Grabowskiego "Patrz, tego to dzisiaj zabiją". Możliwe, że te słowa mistrza dały mi tyle siły, że dogoniłem peleton i wyprzedziłem. Wjechałem na stadion Marymontu i jeszcze wyprzedziłem jakiegoś kolarza. Po przekroczeniu mety podbiegają do mnie różni ludzie i harcerze, mówiąc, że wygrałem wyścig. Sam nie wiem, skąd było we mnie tyle siły”.

Zygmunt miał wówczas rower marki Huragan, później Jaguara. Można było na nich wygrać nawet Wyścig Pokoju, ale tak naprawdę rowery reprezentacji, naszej kolarskiej czołówki, były podrasowane w Hucie Warszawa. Miały zupełnie inne piasty, przekładnie, suporty; nawet kulki były bardziej okrągłe niż te z kolarzówek, na których jeżdżono w klubach. W 1966 r., w trzecim roku uprawiania przez Zygmunta kolarstwa, zakwalifikowano go do wyścigu w Lublinie. Przed wyścigiem poszła wśród zawodników wieść, że przybyli działacze z Polskiego Związku Kolarskiego i będą kwalifikować zawodników do kadry na Mistrzostwa Świata 1967. Startowało około 200 zawodników. Zygmuntowi udało się uciec, wyrwał się z peletonu i odległość między nim a zawodnikami jadącymi w grupie była coraz większa. Do Opola Lubelskiego jechał sam, czuł się znakomicie, mimo ciężkiej, upalnej aury, pewnie – jak sam sądził – ważne było to, że ważył 65 kg, był szczupły i zwinny. Upał nie dawał mu się tak bardzo we znaki, co dawało mu przewagę nad innymi. Uwierzył w siebie i – jak to mówią po kolarsku: wsadził łeb w kierownik, gryzł przedni widelec roweru i uciekał co sił w nogach, i wygrał Lotny Finisz w Opolu Lubelskim. Dalej jechał sam, już pojawiły się drogowskazy mówiące o zbliżającej się mecie w Lublinie. Przed nim był przejazd kolejowy. Przed przejazdem wyprzedził go samochód oklejony reklamami wyścigu. Za chwilę kolarz usłyszał szum drugiego roweru i pojawił się zawodnik Krzysztof Stec, potężny, dobrze zbudowany kolarz. Był świeżutki jak ten poranek majowy, co zdziwiło naszego bohatera. Wyraźnie był dociągnięty przez w/w samochód, no ale co robić, takie życie. Obaj kolarze dojeżdżają do zamkniętego szlabanu kolejowego, prowadzi Stec o jakieś 30 m, podnosi szlaban do góry i przejeżdża. Szlaban zostaje zamknięty. Dojeżdża Stanek, panowie z samochodu przytrzymują go przed szlabanem. Nie można przejechać, bo za chwilę ma jechać pociąg. Pociąg nie jedzie, natomiast po kilku minutach dojeżdża do szlabanu peleton. Do Stanka podjeżdża kolarz z klubu „Sarmata” z Warszawy Wiesiek Jezierski i mówi – No i po co się tak kurwa spieszyłeś? – Można rzec: kurtyna opada. Zygmunt dojechał do mety siódmy, co już było bez znaczenia. Następnego roku Stec pojechał na Mistrzostwa Świata jako najmłodszy kolarz, a Stanek poszedł do wojska do Olsztyna. W Olsztynie miał normalny okres unitarny, a potem zaczął jeździć ponownie sportowo rowerem. Będąc jeszcze w wojsku wstąpił do klubu Zjednoczenie Olsztyn, była tu kadra województwa olsztyńskiego, szykowali się do Wyścigu Przyjaźni. W Giżycku, w wyścigu ważnym dla regionu, Zygmunt zdobył drugie miejsce, zwyciężył wówczas Jerzy Żwirko. Stanek ten wyścig bardzo dobrze wspomina. Mimo że był drugi, to można powiedzieć, że był aż drugi. Przegrać ze Żwirko i tylko z nim – to było coś. Żwirko był wspaniałym kolarzem i tragiczną postacią polskiego kolarstwa. Stanął na podium trzech bardzo prestiżowych wyścigów. Był pierwszym rezerwowym na Igrzyskach Olimpijskich w Monachium. Przepowiadano mu wielka karierę. 5 stycznia 1973 roku, jadąc samochodem na zgrupowanie kadry narodowej, zginął w wypadku razem z trenerem Henrykiem Łasakiem. Trener Łasak był wyjątkową postacią i tworzył z Feliksem Stammem i Kazimierzem Górskim świetną trójcę polskich trenerów.

Zygmunt Stanek w Piasecznie, wyścig fot: z albumu Zygmunta Stanka


Wracajmy do historii piaseczyńskiej. Po wyścigu w Giżycku Zygmunt poszedł do dowódcy kompanii z prośbą, czy mógłby go puścić na następny wyścig. A dowódca mówi, że nie. To było takie przekomarzanie się, bo w końcu następowała zgoda, później Zygmunt mógł już bez rozkazu jechać na zawody. Z tamtych czasów wspomina wyścig w Bartoszycach. Zwyciężył i spędził tam kilka godzin, bo mieszkańcy zapraszali go do domów. Po pierwszej wizycie u gospodarza za drzwiami czekała następna rodzina i tak ugościło go kilka rodzin. Ludzie byli spragnieni nowości z Warszawy i kontaktu z kolarzem, i to były chyba najmilsze chwile zwycięzcy.

Szklarz z Piaseczna


W 1967 roku ojciec Zygmunta pan Fryderyk wynajmuje od pana Chruścińskiego lokal przy ulicy Sierakowskiego w Piasecznie, tuż obok postoju taksówek i sklepu z farbami. Najważniejsze było wówczas szklenie okien, bo futryny i ramy z drewna, często rzemieślniczej roboty lub zrobione w fabryce stolarki Wołomin, sprzedawane były bez szyb. Po powrocie z wojska Zygmunt postanowił włączyć się w działalność ojca. Jeszcze przez jakiś czas dojeżdżali do pracy z Warszawy. W 1972 roku dostali lokal przy ul. Kościuszki. cdn.

Piaseczno ul. Kościuszki przy Małym Rynku, tu był pierwszy zakład pana Fryderyka Stanka fot: zbiory ms

Czytaj także: Architekt Czesław Witold Krassowski i parasolka Kantora


 

Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu Przegląd Piaseczyński. MIKAWAS Sp. z o.o. z siedzibą w Piasecznie przy ul. Jana Pawła II 29A, jest administratorem twoich danych osobowych dla celów związanych z korzystaniem z serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania.

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama