Sylwester z lat 50. w Piasecznie, to zdecydowanie bal w szkole nr 1 przy ulicy Świętojańskiej.
Bale sylwestrowe z przełomu lat 50. i 60. w Piasecznie raczej nie odbywały się w restauracjach, bo te nie miały odpowiedniej powierzchni do ustawienia stołów i parkietu do tańca, a chętnych do zabawy Piasecznian było wielu. Na załączonym zdjęciu, otrzymanym od pani Patrycji, widzimy kierownika szkoły przy ulicy Świętojańskiej, pana Konstantego Majcherowicza (był także moim nauczycielem muzyki), który rumuńskim szampanem „Żarea” i koniaczkiem wita Nowy Rok w gronie rodziców.
Do szkoły nr 1 przy ulicy Świętojańskiej szły tłumy ludzi i Sylwester odbywał się przy stołach na korytarzu i w salach klas, tańce natomiast były na sali gimnastycznej. Już od rana w okolicach restauracji Kaktus, czyli w samym centrum miasta Piaseczna, na skrzyżowaniu dróg można było zobaczyć sprzedawcę balonów. Kolorowy balon, zwiastun dobrej zabawy, był marzeniem każdego dziecka i z zazdrością patrzyłam na kupujących. Sprzedawca na bieżąco pompował balony i umieszczał je na długim drucie i wbijał w coś, co przypominało wielkiego buraka cukrowego, a wszystko to powiewało na długiej tyczce. Dla dziecka przyjście rodziców z balu bez balonu było niedopuszczalne, tatuś z mamusią lekko wstawieni, ale balon musieli mieć! Co tam balony! Najgorzej było z ubraniami balowymi, chociaż i tu panie i panowie potrafili sobie poradzić. Co do garniturów, to szyło się je u kilku znakomitych piaseczyńskich krawców. Jednym z nich był pan Zygmunt Zwierzyński mający swój zakład w starej kamienicy przy ulicy Sienkiewicza róg ulicy Czajewicza. To był zakład krawiecki, do którego przybywali eleganci nawet z Warszawy. Zwierzyński miał talent paryskiego krawca, nowoczesny krój jego garniturów i jesionek budził podziw, sam był bardzo eleganckim panem. Kupienie sukienki balowej było niemożliwe, nawet Moda Polska założona w 1958 roku proponowała suknie za ponad 2 tysiące złotych, tylko w trzech lub czterech wzorach, a i te szybko znikały ze sklepów. Pozostawało kupienie sukienki w komisie, ale tu trzeba było mieć dużo pieniędzy i szczęścia. Zapytałam panią Grażynę, której mama Witolda na początku lat sześćdziesiątych była uczestniczką balu w szkole nr 1 przy ulicy Świętojańskiej, jak była ubrana jej mama na ten bal. Oto jaką opowieść usłyszałam: już w listopadzie trzeba było zamówić kolejkę u krawcowej. Witolda miała swoją krawcową w domu przy ulicy Kilińskiego. Tu, gdzie dziś jest parking miejski, stał drewniany dom z użytkowym poddaszem. Trzeba było wejść stromymi schodami na piętro i tam na przygórku mieszkała pani Słupek. Co jakiś czas trzeba było przyjść „do przymiarki”, krawcowa wyznaczała terminy. Wówczas modne były suknie do kolan, z tafty lub lamy przetykanej złotą nicią, bez rękawów, marszczone w pasie „szczypankami” lub gładkie. Pod suknię osobno szyta była halka na ramiączkach. Do sukni dopasowane było bolerko. Na początku lat 60. XX w. był też kłopot z kupieniem pończoch, bo o rajstopach nawet marzyć nie można było. Panie nosiły pas do pończoch, do eleganckich sukien koniecznie wkładały pończochy kryształki. Kryształki można było kupić w komisie u pana Macaya za 65 złotych, w kamienicy przy ulicy Sienkiewicza. W sklepie u pani Wieczorkiewiczowej zaopatrywano się w konfetti i serpentyny. U pana Macaya z kolei były „zachodnie” papierosy i rożne inne dobra z zagranicznych paczek.
A jakie buty? Buty na słupku, bo szpilki weszły w modę pod koniec lat 60. Witolda miała buciki z aksamitu zapinane na dwa cienkie paseczki i złote klamerki. Biżuteria była z prawdziwego kruszcu, nie było lipy, Jablonex z Czechosłowacji był modny później, tak pod koniec lat 60.
W szkolnej szatni należało nabyć kotylion i diadem, ku wielkiej uciesze córek Witoldy, które 1 stycznia rano zakładały na głowę te cuda balowe i miały doskonałą zabawę. Szkoła miała dochód z ozdób karnawałowych, prawdopodobnie kotyliony i diademy robione były przez uczniów ze starszych klas, a że nauczycielką zajęć plastycznych była pani Szwajnowska – osoba z dużym talentem plastycznym – to ozdoby te, jak pamięta pani Grażyna, były bardzo solidnie zrobione i naprawdę ładne. Robiono je z bibułek i sreberek po czekoladach, posypywano brokatem na klej.
W czasie balu odbywały się też loterie fantowe, ale o tym niestety mamy mało informacji. Tancerzom najczęściej do tańca przygrywał kwartet: perkusja, akordeon, pianino i klarnet. Tańczono przedwojenne szlagiery i tańce klasyczne. Jedzono bigos, schab pieczony i barszcz z krokietem, to na ciepło. Obowiązkowo serwowano talerz wędlin: baleron, szynka i cienko pokrojona kiełbasa, do tego popularna sałatka jarzynowa. Panie, najczęściej mamy uczniów, zbierały się na kilka dni przed balem i piekły ciasta, gotowały bigos, bo jak wiadomo bigos wymaga długiego gotowania, najlepiej przez tydzień. W czasie balu podawały do stołów panie z Komitetu Rodzicielskiego. Na załączonym zdjęciu jedna z pań ma przypięty fantazyjny fartuszek, co świadczy o tym, że nie tylko się bawi, ale też pomaga i organizuje doskonałą zabawę. Popularnym powiedzeniem w tych czasach było: kto nie pije, ten kapuje. Niby śmieszne, a jednak każdy zdawał sobie sprawę z tego, że raportów do odpowiednich władz komunistycznych po balu będzie na pewno kilka.
Czy i w tych balowych obyczajach zaszła zmiana, oceńcie sami.
Napisz komentarz
Komentarze